sobota, 6 października 2012

Sobotni freestyle

Noc, po której nie trzeba wcześnie stać. Przede mną naście niedoczytanych książek i setki płyt, których przesłuchanie będę odkładał w nieskończoność. Postanowienie niejedzenia po 20 przegra za jakiś czas z przekąskami zapijanymi kawą ugotowaną w macedońskiej dżeźwie. Chyba, że ręce będą zajęte.

Attila Csihar jest niepowtarzalny. Można go wielbić za kultowe De Mysteriis Dom Sathanas, można nie znosić (jak ja) za przebieranki, w których dość często przybiera wygląd dresiarza z disco bandu. W duecie z wielką Jarboe niszczy. Posłuchajcie sami.


Dino Merlin męczy mnie już ze dwa lata na czołowym miejscu w Polecanych programu last.fm. Nie mam pojęcia, co on tam wypitolił w swojej karierze. Wiem, że jest kultowy na Bałkanach, jak u nas Krzysztof lubiący wpadać do Suchego Lasu. Last podpowiada, że jego hit to:


Tak swoją drogą nie spodziewałem się, że śpiewa po angielsku.

Kawa musowa. A przy kawie odświeżamy hit, który już kiedyś tu przedstawiałem. Z Edo Maajką i jego Qashqaiem poznałem się na ulicy Grada Vukovara w Zagrzebiu. Tak mi się przynajmniej wydawało ;)

Zostałem posądzony o czczenie ciemnej strony mocy przed chwilą. To może coś na obudzenie tym razem. Uwielbiam opętane wokale. Steve Austin jest w tym najlepszy. Oczywiście o ile mu się chce. Bo zawsze może wysmażyć jakąś balladkę...

Tempo nieco zwalnia. Wspominałem o książkach, które mam zamiar dokończyć. Jest to trudne zadanie, bo co jakiś czas przytrafia się jakieś czytadło w stylu Cobena, które wciąga, ma xxx dalszych części, itp. A ja lubię tak całościowo. A jak jeszcze film na podstawie książki jest w kinie, to tym bardziej trzeba tę pozycję przeczytać. Na tapecie ostatnio miałem biografie Mirosława Okońskiego autorstwa Radosława Nawrota. Teraz czytam wcześniejszą biografię napisaną przez Ryszarda Chomicza. To, co udało mi się skończyć i to, czego być może nigdy nie skończę, możecie zobaczyć tu i tu.

Prasa na miesiąc październik już zakupiona. Z lektury TR dowiedziałem się o nowej płycie Acid Drinkers. Ponoć ma być bardziej czadowa. Singiel już w necie jest. Old Sparky czyli opowieść o krześle elektrycznym. Ukłon w stronę Kinga i jego Zielonej Mili?

Kolejny oficjalny singiel płyty zapowiadanej na październik. Tym razem nietypowy Lao Che. Ostatnio zasłuchiwałem się Powstaniem Warszawskim. Soundtrack, bo tak nazywa się nowy album, jak dla mnie brzmi (singiel) jakby się Spięty i reszta Much nasłuchali. Na razie na minus.

Noc jest ciemna, więc wkraczamy z klimatem. Ciężki kaliber, czyli Brian Williams bliżej znany jako Lustmord. Heresy to dzieło absolutnie wybitne, kto nie zna ten trąba. A wstęp do tego albumu jest tak ponury, że siedząc przy komputerze na Osiedlu Kraju Rad można się przenieść w zaśnieżone Himalaje. Aż czuć smród potu Yeti.

W ciężkim klimacie są też inni królowie. Długo przekonywałem się do nich, ale trzeba przyznać, że mają swój styl, który potrafi przemówić do słuchacza. W dobie mp3 i muzyki słuchanej w biegu nie mają prawa bytu. Sunn O))) zamknie niczym klamra pierwszego sobotniego freestyle'a na tym blogu. Zaczęło się od akcentu węgierskiego, zakończy również na nim. Attila współpracował z doomowcami z Seattle wielokrotnie przy okazji występów na żywo. Metal for monks moi drodzy.


Karnawałowa nuda

Decapitated - Carnival is Forever

Ten krążek kupiłem okazyjnie i zdecydowanie bardziej z sentymentu, niż chęci przesłuchania znajdującej się na nim muzyki. Przerwa w funkcjonowaniu zespołu z Krosna na pewno nie wpłynęła na moją sympatię do nich. To raczej kierunek w jakim podąża ich twórczość coraz mniej mnie interesuje. Pamiętam, jak przy okazji wydawania Organic Hallucinosis wszyscy podniecali się olbrzymim postępem, jaki uczynił młody ciągle zespół. Nie do końca to rozumiałem. Owszem, niektóre kawałki wgniatały w ziemię, ale cały album miał taki niepokojący senny klimat. To ochłodzenie emocji w muzyce, które można było zauważyć już na The Negation, poszło jeszcze dalej. Nie przkenał mnie też wokal. Covan odwalił na Organic Hallucinosis kawał dobrej roboty, ale głosem Decapitated był Sauron. I tak powinno zostać.

Wracając do ostatniego dzieła Vogga i spółki, tutaj też wokal nie jest taki, jaki mógłby być. Niby nie jest fatalnie, ale nie jest to poziom z pierwszych nagrań Decapitated. Nie słychać tego ognia, który był w stanie dać zespołowi opętany growling Saurona. Kompozycje nie mają tego czegoś, co sprawia, że chce się do nich wracać. Zdecydowanie bardziej pasuje do nich określenie: przewidywalne. Owszem, są ciekawsze momenty. To nie jest album z gatunku tych sprawiających słuchaczom wielki ból. Nadają się do szóstki Weidera, czy sprzątania w pokoju. Ale na pewno nie do wielogodzinnych rozmów przy dobrym alkoholu.

Co ciekawe wkład w powstanie pięciu z ośmiu utworów miał Vitek, który zginął traficznie w  2007 roku na Białorusi. Jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że  ewidentnie brakuje energii, jaką wytwarzali między sobą bracia Kiełtykowie. Może to kwestia aranżu? A może to jednak tego, że nawet z Vitkiem zespół zawędrowałby w rejony, w których nie do końca bym ich widział? Kończąc narzekania muszę wyróżnić świetny numer zamykający album zatytułowany Silence. Świetny klimat na koniec płyty zbudowany jazzującą momentami gitarą. Takie coś zrobił na moim ukochanym Symbolic Chuck Schuldiner stawiając kropkę nad i pięknym motywem gitary w Perennial Quest.

Od dłuższego czasu obiecuję sobie, że na tym blogu napiszę wreszcie jakąś negatywnie zabarwioną recenzję. Naprawdę trudno mi to przychodzi. Nie dlatego, że brak mi krytycznego podejścia. Głównie dlatego, że nie słucham muzyki, która mi się nie podoba. A nie lubię pisać o czymś, czego nie znam. Nie napiszę niczego o czymś, co uważam za słabe, bo uważam, że za słabo to znam... I kółko się zamyka. Bez wątpienia Carnival is Forever to album, którego nie reklamowałbym z szerokim uśmiechem. To nie jest muzyka, która wywołuje ciarki na moich plecach. Personalnie jest dobrze, powiedziałbym nawet, że świetnie. Nie ma w tych dźwiękach chemii.  Mam nadzieję, że na kolejnym krążku będzie już zdecydowanie lepiej. Na razie odstawiam Decapitated na półkę i zbieram siły na kolejne podejście. Nie zanosi się na nie zbyt szybko, chociaż kto wie...

Inne recenzje tego albumu:


Ta czwórka spłodziła Carnival is Forever (fot. Guitarworld.com)

czwartek, 4 października 2012

Z prochu powstałeś...

Dissection - Reinkaos

Rzadko zdarza się, aby album okazał się mniej brutalny niż spodziewałem się przed odsłuchem. Efekt zaskoczenia raczej działa w drugą stronę. Ostatnia płyta szwedzkiego Dissection, pierwsza w dorobku formacji, z którą miałem okazję się zapoznać zaskoczyła mnie właśnie sporo mniejszym niż mogłem przypuszczać ciężarem swojej muzyki. Jak się później okazało, melodia i harmonia, jaka jest zawarta w ostatnim albumie Dissection stanowi rzecz nie do zaakceptowania dla wielu fanów zespołu. Recenzje tego właśnie krążka są bardzo słabe w porównaniu z innymi albumami Szwedów. I to nawet jeśli weźmie się pod uwagę standardowe w środowisku metalowym zawyżanie ocen płyt, które nieco już przykrył kurz.

Uwielbiam muzycznych szaleńców w każdym wydaniu. Z całym szacunkiem do Jona Nödtveidta jego również bez wahania mogę w gronie muzycznych świrów wymienić. Lider Dissection nie zostałby raczej moim przyjacielem. Jego poglądy, które zresztą doprowadziły go do więzienia i w efekcie zawieszenia pracy zespołu  w latach 1997-2004 były dużo bardziej ekstremalne niż jego muzyka. Zabicie homoseksualisty okazało się nie ostatnim zabójstwem w jego życiu. Drugą ofiarą był sam  Nödtveidt. 13 sierpnia 2006 roku, 3,5 miesiąca po wydaniu recenzowanego przeze mnie krążka, strzelił sobie w głowę we własnym domu. Nie dziwiło to nikogo, kto wcześniej zetknął się z wypowiedziami  Nödtveidta na temat śmierci. Twierdził on, że prawdziwy satanista, wartościowy człowiek żyjący świadomie jest ponad śmierć i to on decyduje o tym, kiedy ona przyjdzie. Wiele kontrowersyjnych materiałów o zespole ze Strömstad możecie znaleźć tutaj. Szwedzki muzyk był przynajmniej w świetle opinii większości ludzi, człowiekiem naznaczonym negatywnymi emocjami. Tym bardziej dziwne, że  Reinkaos przy każdym odsłuchu nastraja mnie optymistycznie.

Jon Andreas Nödtveidt
Nie wiem, czy to przez wspomnienia (Reinkaos zasłuchiwałem się, w momencie kiedy dostałem pracę po ukończeniu studiów) czy przez jakieś przekazy podprogowe ta muzyka trafia do mnie w całości. Hipnotyzuje mnie już gitara akustyczna we wstępie, która płynnie przechodzi w utwór nawiązujący tytułem to Black Horizons z The Somberlain, czyli Beyond the Horizon. Udowodniono, że słuchacze najdokładniej zapamiętują początek i koniec albumu. Wiem to doskonale na własnym przykładzie, bo bardzo trudno mi wgryźć się w płytę, która ma słaby początek. Dissection na tej płycie przełamuje tę zasadę, bo najlepsze fragmenty są umieszczone w środku. Black Dragon i Dark Mother Divine to zdecydowanie highlighty tego albumu. Szczególnie ten drugi, z ostentacyjnie cielesnym tekstem, z drugiej strony będący też odą do kobiecości.

From her throne of skulls rules our Queen of endless might
She is the initiator of dark dreams - Bringer of Luciferian light
She is Satan's mistress, a reflection of the Black Sun
A Queen of the sinister moon - She's our dark mother divine

Lilith - Our Dragon Goddess
Taninsam - Destroyer of lies
For your glory we kill this world
In thy name we Sacrifice

Bringer of nocturnal light
Grant us the powers of the eyeless sight
Unveil thyself our obscene Queen
And cleanse us with the Black Flames of your beauty


Frater Nemidial, Dark Mother Divine

Rozumiem, że chwytliwe melodie nie muszą być w smak prawdziwym metalowcom. Rozumiem, że złagodzenie i wygładzenie brzmienia to dla niektórych sprzedanie ideałów podziemia. Jakby nie było Reinkaos pozostanie dla mnie albumem genialnym. Takim, którym nie sposób się znudzić. Który inspiruje do poszukiwań, do pracy nad sobą, do zastanowienia się nad życiem. Jeżeli kogoś to jednak nie przekonuje, to spokojnie może spróbować ze starszym wydaniem Dissection. Niżej zapis koncertu Rebirth of Dissection, już po wyjściu Nödtveidta z więzienia. Zdecydowanie przeważa repertuar z dwóch pierwszych albumów. 


Może Somberlain jest bardziej undergroundowy, może Reinkaos jest zagraniem pod publikę, łabędzim śpiewem szykującego się na koniec szaleńca? Nie przeszkadzają mi takie zarzuty. Nawet gdybym bardzo chciał nie mógłbym odmówić sobie przyjemności słuchania muzyki o tak olbrzymiej wartości artystycznej. Bo taki właśnie jest ostatni album Dissection. I nie mogę odrzucić go z pobudek ideowych. Nie mnie osądzać kto ma rację.

środa, 3 października 2012

D.I.E. by polish metal

Azarath – Diabolic Impious Evil

Pierwsze starcie z Azarath miałem przy okazji premiery drugiego albumu, Infernal Blasting. Byłem tak nakręcony entuzjastycznymi recenzjami w prasie, że w ciemno kupiłem przez internet tę płytę. Wprawdzie spodziewałem się brutalnego materiału, ale jego intensywność przez długi czas powodowała, że nie mogłem dobrze przetrawić muzyki Inferno i spółki. Kolejne krążki, które pomorska bestia płodziła podchodziły mi już zdecydowanie bardziej. Co więcej, pozwoliły mi wysunąć tezę, że dwójka była raczej czymś w rodzaju strzału prosto w pysk, który miał zwrócić uwagę na zespół. Nie pokazała nawet w nikłym stopniu potencjału, jakim on dysponuje. W dodatku jej wydźwięk w porównaniu z kolejnymi albumami powodował, że muzyka Azarath wydawała się dojrzalsza.

Co z tekstami? Nie ma sensu dłużej się nad nimi rozwodzić. Nie są grafomańskie, dobrze współgrają z muzyką. Diabelskie tempo ilustrują bluźniercze do granic możliwości słowa. Umówmy się, że tych, których mogłyby szokować raczej nie obejdą, bo po prostu do nich nie trafią. Koncept satanic death metalu jest utrzymany i to jest tutaj najważniejsze. Sesje zdjęciowe to klasyka. Pieszczochy, pasy z nabojami, a na koszulkach Sodom, Angelcorpse i Hellhammer. Słuchając muzyki i czytając wywiady nie ma się odrobiny wątpliwości, że twórczość Azarath jest w 100 procentach szczera.

Diabelscy, Bezbożni, Źli (fot. last.fm)


Bycie true w środowisku death metalowym nie jest łatwe. Wyobrażam sobie ilu prawdziwków krzywiło się już w momencie, kiedy słyszało niepozorne gitarowe dźwięki intra. Kiedy pojedyncze szarpnięcia strun przeszły w typowy dla Azarath opętańczy taniec dźwięków, uśmiechy musiały już być na ustach. I z pewnością pozostały do ostatnich sekund. A kończąca album klamrowo sekwencja dźwięków gitary na pewno podobała się już znacznie bardziej.


Bruno nie growluje już w Azarath (fot. last.fm)

Trudno wskazać najlepszy moment tego albumu. To co zwraca uwagę, to fakt, że materiał jest bardzo równy. Właściwie nie trzeba zawracać sobie głowy zmieniającymi się kawałkami, bo całość wyjątkowo spójnie wypada, gdy sączy się z głośników. 32 minuty utrzymane w bardzo szybkim tempie wywołują wrażenie niedosytu. Ale to tylko plus.  Diabolic Impious Evil to album z tych, które wymuszają wciśnięcie klawisz play zaraz po zakończeniu. Pamiętam, jak przy okazji zapoznawania się z Infernal Blasting zastanawiałem się, jakie będą dalsze losy zespołu. Posiadanie w składzie najlepszego polskiego perkusisty metalowego, który na co dzień grywa w wiecznie zapracowanym Behemoth mogła być tylko chwytem marketingowym. Jednak Azarath przetrwał w bardzo mocnym składzie, choć bez roszad się nie obyło. Bardzo dobrze oceniany przeze mnie śpiewający basista Bruno opuścił zespół po nagraniu następcy D.I.E. Zastąpiła go jedna z gwiazd podziemnego ekstremalnego metalu w Polsce, Necrosodom. Azarath ma się dobrze, co pewnie wkrótce udowodnię inną pozytywną recenzją.

środa, 26 września 2012

Na zakupach – klasyka z dodatkiem nowości

Metallica w najmocniejszym składzie
Jak mówiłem, jesienią rozpiera mnie energia. Pojawił się ostatnio cykl Na Fali, teraz pojawia się nowy typ wpisów, w którym będę prezentował kolejne elementy nabywane w celu zagospodarowania regałów. Na razie z płynnością finansową ok, więc jest szansa na częste posty w kategorii, którą nazwałem Na zakupach.

Metallica – Ride the Lightning

Jestem sentymentalnym człowiekiem. Wspomnienia mają dla mnie ogromne znaczenie. Metallica, to dla mnie początek doświadczeń z mocną muzyką. Magiczna niebieska okładka z krzesłem elektrycznym i piorunami na zawsze pozostanie dla mnie ważna. Ostatnio przypomniało mi się, że pierwsze odsłuchy były pozbawione For Whom the Bell Tolls. Po prostu nagrywającemu zbrzydła ogrywana do bólu piosenka.Mój faworyt to nieprzerwanie Fade to Black. W ostatnim czasie kompletuje klasyczne nagrania Hetfielda i spółki. Do pełnej czwórki wielkich albumów brakuje mi w tej chwili tylko debiutu.

Przy okazji polecam świetny wpis z blogu Radiomuzykant, który zwiększył mój apetyt na słuchanie Metalliki.

Body Count – Body Count 

O rapcore'owej ekipie z Los Angeles szykuje większy materiał, więc na razie nie będę się rozpisywał. 22 zł za album genialny, który czaruje od pierwszego słuchania to żadne pieniądze. Ice-T pokazuje konserwatywnemu środowisku fanów metalu jak czarnoskórzy muzycy grają mocną muzykę. Kto nie zna ten trąba! A jako ciekawostkę dodam fakt, że w czasie, kiedy zastanawiałem się z czym ostatecznie wybiorę się w kierunku kasy płyty swoim fanom podpisywał Peja. Ten sam, który na łamach Metal Hammera chwalił się gościnnym występem na koncercie Body Count w USA.

Dream Theater – A Change of Seasons

Do Dreamów wracam co jakiś czas i nigdy nie żałuje. Nie śledziłem uważnie albumów po Train of Thoughts, ale być może przejdę się na ich koncert, kiedy kolejny raz przyjadą do Polski. A lubią nasz kraj bez wątpienia. Zmiana pór roku ilustrowana ich muzyką to na pewno nie jest ich opus magnum, ale mam do tego krążka wielki sentyment. Szczególnie lubię go w wydaniu koncertowym, obowiązkowo z obrazem. Ale o tym pisać się nie da, to trzeba samemu zobaczyć.


Testament – Souls of Black

Testament  wraca na metalowy piedestał. Jest ich pełno w prasie, w linkach wrzucanych na facebookowe ściany. Ostatni album chwali się stadnie, mnie też udzielił się entuzjazm i długo rozmyślałem nad zakupem Dark Roots of Earth. Wygrało jednak skąpstwo i chęć odkurzenia klasyki. Na allegro wytropiłem za niecałe 20 zł Souls of Black. Wprawdzie to tylko dodatek do pozycji niżej, ale zakupowi i tak towarzyszyło uczucie spełnionego obowiązku wobec Testamentu.

Andrzej Rudy (fot. cologne-info.de
W ramach internetowych zakupów trafiłem jeszcze na film o Ajaksie Amsterdam, który swego czasu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Ajax: Daar hoorden zij engelen zingen, bo o nim mowa, będę wkrótce recenzował na drugim z moich blogów goldoszatni.blogspot.com. Świetny film od środka pokazujący funkcjonowanie amsterdamskiego Ajaksu w kryzysowym momencie, jakim był sezon 1998-1999. Na ekranie zobaczymy przez chwilę m.in. Andrzeja Rudego. Dłużej można oglądać pukającego do drzwi wielkiej kariery Cristiana Chivu. Uważne oczy wypatrzą wśród dzieci z akademii Ajaksu takie nazwiska jak John Goossens, Jeffrey Sarpong czy Gregory van der Wiel.  

Andrzej Pilipiuk  – 2586 kroków

Wreszcie, ostatni element wzbogacający moje regały to książką Andrzeja Pilipiuka, 2586 kroków. Czytałem już sporo tego autora. Zacząłem oczywiście od cyklu o Jakubie Wędrowyczu. Zabawa z tym bohaterem okazała się przednia, zabrałem się za inne książki, ale z różnych powodów musiałem wyhamować. Antologia opowiadań wydana przez Fabrykę Słów w 2012 roku szybko mną zawładnęła. Jest tu wszystko to, co uwielbia się w Pilipiuku. Alternatywne wizje historii, nieszablonowy humor i wartka akcja. Motywem przewijającym się w większości opowiadań jest zaraza. Zarówno w formie potów angielskich w XIX-wiecznej Norwegii, jak i masowych chorób popromiennych w czarnobylskiej Strefie. Następny w kolejce już czeka Szewc z Lichtenrade.

wtorek, 25 września 2012

Spływając z deszczem

Celtic Frost – Monotheist

Publiczność zawsze najlepiej pamięta tych artystów, którzy opuszczają scenę będąc u szczytu sławy. Czasami koniec kariery wymusza śmierć muzyka, nieszczęśliwy wypadek. Czasami decyzja jest świadoma. The Sentenced nagrali nawet pożegnalny album tytułowany pogrzebowym. Jeszcze zanim zacznę rozwodzić się nad przyczynami rozwiązania Celtic Frost muszę przyznać, że pozostawienie albumu Monotheist jako ostatniego słowa, to świetne posunięcie.

Z Celtic Frost nigdy nie było mi po drodze. Najpierw miałem problem ze znikomą przystępnością materiału, później zdecydowanie skoncentrowałem się na eksploracji death metalu. Kiedy wychodził Monotheist byłem całkowicie pochłonięty absorbowaniem najnowszego wydawnictwa zespołu Tool pt. 10 000 days. Materiał Szwajcarów słyszałem raz, może dwa, ale nie rzucił mnie wtedy na kolana. Jak zwykle w wypadku kiedy płyta jest powszechnie chwalona mój gust muzyczny aktywował mechanizm obronny. Dopiero 6 lat po wydaniu piątego krążka Celtic Frost zagościł na dłużej w moim odtwarzaczu.

Dziś, z perspektywy czasu, mogę z całą pewnością uznać Monotheist za genialny album. To Mega Therion i Into the Pandemonium wniosły sporo do rozwoju ekstremalnej muzyki, od black przez death aż po gotyk. Na Monotheist jest styl wypracowany przez lata plus widoczne gołym okiem inspiracje. Słyszę tu Swans, Killing Joke, a w niektórych momentach nawet Tool.

Utworem, któremu należałoby poświęcić nieco więcej miejsca jest ObscuredMój faworyt urzeka hipnotycznym motywem gitary wzmocnionym głębokim, chłodnym wokalem, który przywodzi na myśl trochę Davida Bowiego, ale przede wszystkim lidera Sisters of Mercy Andrew Eldritcha. Warriora w tym kawałku wspomaga śpiewem znana z późniejszej współpracy z Triptykonem Simone Vollenweider.

No, no, no, no
And I think that I'm all alone.
I can feel the rain pull me down again.
No, no, no, no
And I know that I have no home.
I can feel the pain take a hold again.


Celtic Frost, Obscured

Album jest zakończony tryptykiem składającym się z części zatytułowanych Totengott, Synagoga Satanae i Winter (Requiem, Chapter Three: Finale). Pierwsza ma klimat dokonań Limbonic Art. Diaboliczna atmosfera i opętana recytacja w stylu Golluma. W drugiej gościnnie głosu udzielili Satyr i Peter Tägtgren. Trzecia część tryptyku to jak tytuł wskazuje pożegnanie. Requiem dla Celtic Frost. Pożegnanie godne mistrzów. Przyczyny rozstania w ogóle nie powinny nas interesować.

sobota, 22 września 2012

Wystrzeleni w kosmos

Pestilence – Spheres

Rozróżnianie gatunków muzycznych to domena dziennikarzy. Określanie sztucznych granic, które bardzo łatwo akceptują fani. Z jednej strony jest to pomocne przy wstępnej charakterystyce zespołu, z drugiej ogranicza twórcę i wywołuję nieporozumienia. Jak przeciętny, średnio wprowadzony w tematykę słuchacz zrozumie, że pierwszy i ostatni album zespołu Behemoth to według Nergala ten sam black metal? Podobnie jest z holenderskim Pestilence, ekipa wiązana z nurtem deathmetalowym, ale swoją twórczością zdecydowanie przekraczającą wszelkie granice.

Pamiętam do dziś pierwsze zetknięcie z Mamelim i spółką. To było w którymś z numerów Metal Hammera pewnie jeszcze z 2003 roku. Obszerny materiał prezentujący twórczość Holendrów napisał bodajże Arek Lerch. Nie znałem wtedy jeszcze ich muzyki, ale już wiedziałem, że są duże szanse na to, że będę ich fanem. Krótka charakterystyka na łamach muzycznego miesięcznika wystarczyła, żebym połknął bakcyla. Techniczy death metal z kosmicznymi, jazzowymi wstawkami. To musiało być interesujące... I było.

Zacząłem właśnie od Spheres, czyli krążka z jednej strony bardzo reprezentacyjnego dla eksperymentalnego wydania Pestilence, z drugiej najbardziej nielubianego przez metalowych ortodoksów. Nie śledziłem muzycznej ewolucji ekipy dowodzonej przez Mameliego, dlatego początkowo nie zdawałem sobie sprawy z tego, że w momencie premiery album z 1993 roku wywołał kontrowersje. Dopiero długie lata później, kiedy mogłem już uchodzić za osłuchanego twórczością Holendrów, brałem udział w dyskusji, która uświadomiła mi, jak bardzo oddalił się Pestilence od dźwięków, za które kochany był od początku kariery.

Czy zmiana stylu to zdrada ideałów? Czy warto ryzykować oddanie bezgranicznie zakochanych fanów, by wydźwignąć zespół ponad pewien poziom? Po latach można śmiało przyznać, że Mameli nie pomylił się, kiedy po dwóch pierwszych albumach zmienił drastycznie kurs. To, że po reaktywacji zespołu w 2008 roku zbliża się raczej do pierwszych dwóch krążków ze swojej dyskografii nie ma znaczenia, bo siłę i moc Pestilence definiują albumy trzeci i czwarty.


Na Spheres nie było, podobnie jak na poprzednim krążku, zapadającego w pamięć charakterystycznego growlu Martina van Drunena. Wokalista, który po nagraniu Consuming Impulse opuścił Pestilence i dołączył do Asphyx odpoczywał wtedy od mocnego grania. W wywiadzie dla 7G wspominał o tym, że poświęcił się pracy. Był ponoć kierownikiem magazynu... Mameli jako gardłowy radzi sobie jednak bez zarzutu. Również zapada w pamięć, uniknięto więc wiecznego grzechu zespołów grających technicznie, które wokal sprowadzają zazwyczaj do funkcji wypełniacza.

Album atakuje nas agresywnym wokalem w kawałku Mind Reflections. Połamany riff i zdecydowane uderzenie bębnów zrywają na równe nogi, chociaż już przy niektórych kawałkach w dalszych fragmentach można odsapnąć i się rozluźnić. Niektóre fragmenty Personal Energy spokojnie mogłyby znaleźć się na albumie Alice in Chains. Tak, jak na Testimony of the Ancients materiał zawarty na płycie jest przeplatany krótkimi muzycznymi przerywnikami. Aurian Eyes, Voices from Within i Phileas dają chwile wytchnienia i znakomicie łączą w spójną całość wszystkie utwory. Na poprzednim albumie można było mieć wrażenie, że nie wszystkie fragmenty do siebie pasują. Tutaj całość wydaje się być bardziej przemyślana. W końcu Mameli był już bardziej doświadczony w eksperymentach. Melodia i zaskakujące wstawki przywodzą też na myśl King Crimson. Dlaczego takie porównania miałyby być zarzutem? Czy muzyk deathmetalowy nie może zagrać czegoś więcej niż przesterowanych gitar i blastów? Dziś, patrząc na uznanie, jakie zdobywa kiedyś blackmetalowy Ulver czy deathmetalowy Opeth wiemy, że przede wszystkim liczy się wartość artystyczna. W latach 90. awangarda, której jednym z chorążych był Mameli miała znacznie trudniejsze zadanie.

Recenzja Pestilence – Resurrection Macabre (album wydany 15 lat po Spheres

poniedziałek, 17 września 2012

Satanizm i Voodoo – Shadow Man!

Pamiętam dokładnie dzień, w którym pierwszy raz usłyszałem o tej grze. To było jesienią 1999 roku, kiedy kolega kupił miesięcznik Świat Gier Komputerowych. Na dołączonym do gazety CD było m.in. demo gry Shadow Man. Przyciągnęło naszą uwagę tajemniczością i mroczną atmosferą. Demo po wielu próbach udało nam się przejść. Na tym się skończyło, bo internet nie był wtedy tak powszechny, a gry zbyt drogie na nasze możliwości. Nawet piraty nabywane przez niektórych z naszych kolegów na targowisku w Poznaniu.

Oprawa graficzna, nawet biorąc poprawkę na rok powstania  gry, nie powala. Siłą gry jest klimat budowany przez rozbudowaną symbolikę pojawiającą się na każdym kroku. Początkowo rozgrywka toczy się na dwóch płaszczyznach – w świecie rzeczywistym i w świecie cienia. Z czasem główny bohater pozostaje głównie w strefie śmierci. Pozwala to na używanie przedmiotów i umiejętności niedostępnych w rzeczywistym świecie. Mroczne dusze, które zbiera poszukujący swojego brata Micheal LeRoi to demony, które tworzą jedność pod postacią Legiona. For We Are Many, biblijny cytat (Mk 5,1-20), o którym  wspominałem niedawno  przy okazji opisu muzyki deathmetalowego Requiem, pojawia się w grze wyjątkowo często.  

Nie jestem typem gracza. Z różnych względów gry, w które namiętnie grałem można by policzyć na palcach obu rąk. Jedną część moich zainteresowań, piłkę nożną, rozwijałem grając w Championship Managera. Do dziś grywam w tę grę, w wersji 2001/2002. Być może powstanie tekst i o niej na drugim z moich blogów. Pasję muzyczną reprezentują wśród gier Diablo i właśnie Shadow Man. Jeżeli ktoś potrafił przenieść okultystyczne, diaboliczne drugie dno muzyki metalowej na przestrzeń wirtualną, to chyba właśnie twórcom tej gry. Jest tu i bluźnierczy, trywialny satanizm Deicide, mocne rąbnięcie Cannibal Corpse, jak również tajemniczy, wiejący chłodem Celtic Frost. A skoro główny bohater jest z Luizjany, to może również Down?

Chwytając się takiej tematyki, ocierającej się o prymitywny satanizm, mieszającej wątki biblijne z magią voodoo i życiorysami seryjnych morderców, łatwo dotknąć granic kiczu. Siłą Shadow Mana jest jednak jego wielowymiarowość, dokładne przedstawienie świata, w którym porusza się Michael LeRoi. To nie jest jedna z tych gier, w których każdy filmik, czy tekst opisujący nowe zadanie można pominąć. To nie jest możliwe, bo i przy wnikliwym badaniu materiałów zbieranych w trakcie gry niektóre momenty  są wręcz niemożliwe do przejścia. Nie będę udawał, że całą grę przeszedłem całkowicie sam. Jest sporo poradników w internecie, również na youtube, co tylko dowodzi, jak popularna jest ta gra. Ja polecam tekstowy poradnik, jeśli ktoś zdecydowałby się zagrać i szkoda mu pół życia na zebranie wszystkich elementów niezbędnych do starcia z ostatnim bossem.


I am the Lord of Deadside!

niedziela, 16 września 2012

Na Fali – uwertura do jesieni

Blood Revolt (fot. Metal-Archives.com)
Co na fali? Takim pytaniem bardzo często witał mnie przy przypadkowym spotkaniu (dziwnym trafem zawsze w okolicy monopolowego)  „punk-metal-anarchista-dinozaur”  z moich rodzinnych stron. Taki zwrot był najczęściej wstępem do dłuższej rozmowy z człowiekiem, który mógł być prototypem dla ManBearPiga z South Parku na temat ostatnich odkryć w szeroko pojętej muzyce alternatywnej. O ile starczyło mu cierpliwości, po otrzymaniu 30 groszy do szczęścia, o które prosił. Właśnie Na Fali postanowiłem nazwać nowy typ postów, które na Szatanie grającym disco będą się ukazywały w nierównych odstępach czasowych w celu zaprezentowania efektów

Uwielbiam jesień. To zdecydowanie moja ulubiona pora roku. Specyficzny sposób w jaki promienie słoneczne padają na świat na przełomie września i października potrafi wywołać we mnie optymalny nastrój i zwiększyć moje chęci do jakiegokolwiek działania. Jeszcze trochę do tego najlepszego czasu zostało, ale w powietrzu już czuć, że nadchodzi wena.

Blood Revolt – Indoctrine

Uwielbiam chory klimat w muzyce. Ubóstwiam opętane wokalizy Today is The Day, czy poronione zmysły twórcze panów z Sunn 0))). Po Kanadyjczykach z Blood Revolt nie spodziewałem się absolutnie niczego. W ogóle nie przypominam sobie co skłoniło mnie do wrzucenia ich jedynego albumu na mój twardy dysk. Folder z mp3 znalazłem któregoś dnia robiąc porządki na pulpicie. Włączyłem, żeby się przekonać co to takiego, bo nawet nie byłem pewny, czy nazwa folderu to tytuł albumu czy nazwa kapeli. Zagrało z moim gustem od początku. Szczególnie intrygujący jest wokal. Czysty, krzyczany, ale bez przesadnej agresji. W tle ciężka praca perkusji, która w pierwszym numerze gra tak szybko i mechanicznie, że posądzałem garowego o bycie automatem. To chyba efekt katowania się Iperytem. Zachwyt nad Blood Revolt pobudził mnie do odkurzenia innych zespołów, w które zaangażowani są/byli Kanadyjczycy. Ale jak na razie Arkhon Infaustus, Axis of Advance czy Revenge przegrywają z kretesem z Blood Revolt.

Requiem – Within Darkened Disorder

Techniczny death metal to obszar, w którym odnajduję się jako słuchacz wyjątkowo bezproblemowo. Tym razem padło na zespół ze Szwajcarii, po przeczytaniu wywiadu w 7 Gates. Podchodziłem do muzyków z kraju, który wydał Coronera z dużą rezerwą. Nie raz już przejechałem się na poleconych bandach, które miały być podobne do Death. I tym razem wielu podobieństw nie znalazłem, ale to tylko atut Requiem. Świetny kawałek otwierający album z biblijnym nawiązaniem: My name is Legion/Beneath the flesh I am/
 For we are many/Inside this mortal man.
Dalej również ciekawie, techniczna gra nie umniejsza wcale brutalności materiału. To death metal, który nudzić nie może. Dynamiczny, zaawansowany technicznie, z pasją, agresją, ale też z melodią i chwytliwymi momentami. Ostatni raz tak stuprocentowo w metalu śmierci zakręcił mnie swoim debiutem Masachist. Niedługo pewnie będę tu pisał o nowym dziele Piga i spółki, bo właśnie wydali drugi album. 


Poniżej oficjalny klip do utworu Marked By The Signs Of Chaos z poprzedniego albumu.



Peccatum – Lost in Reverie

Emperor to ten rodzaj muzyki, do którego podchodzi się wielokrotnie, by wybadać grunt i zrozumieć, z której strony należy gryźć, żeby najlepiej smakowało. Podobnie jest z innym projektem Ishahna, Peccatum. Wbrew szyldowi, jaki przyjął Norweg wraz ze swoją małżonką znaną z projektu Star of Ash, o którym swego czasu pisałem, muzyka jest mniej bluźniercza i agresywna niż twórczość Emperora. Przyznam się, że do odkurzenia Peccatum, do którego podchodziłem kilka razy bez sukcesów, przekonał mnie komentarz Walkingfeara pod recenzją albumu SoA. I tak jak w przypadku wielu innych zespołów zagrało dopiero teraz. Świetne duety wokalne Ihsahna i Ihriel, klimat zimny i dołujący, ale jednak z lekką nutką nadziei, czyli idealny soundtrack do zbliżającej się wielkimi krokami jesieni.

Ulver – Blood Inside

Norweskie Wilki dowodzenie przez Garma poznałem dzięki teledyskowi do utworu Dressed in Black (poniżej), jakoś krótko po premierze płyty Blood Inside. Zaintrygował mnie pulsujący i hipnotyzujący dźwięk, który nadaje utworowi niepokojący klimat. Cała płyta ma w sobie pewien rodzaj intensywności, który mógłby być idealnym soundtrackiem do bałaganu w głowie, jaki ma się czasami próbując nadążyć za rozpędzonym światem. Raczej nie są to dźwięki na początek dnia, jeśli ma się w perspektywie 8 godzin pracy w biurze. Album Norwegów jest wymagający, bo bez skupienia niezauważone mogą przemknąć detale, które odkrywa się bez końca przy kolejnych słuchaniach. Ostrze sobie zęby na zakup ostatniego krążka Norwegów, Wars of the Roses. A kandydat do obszerniejszej recenzji to oprócz Blood Inside również Shadows of the Sun.




Depeche Mode – Black Celebration

Album z tak klimatycznie „metalowym” tytułem kupił mnie od samego startu. Do dziś pamiętam, jak wróciłem do mieszkania po pracy i zgodnie z instrukcją wypisaną na kartce pozostawionej przy magnetofonie w kuchni wcisnąłem przycisk  „play”. Niepokojące dźwięki otwierającego piąty studyjny album Martina Gore'a i spółki zaintrygowały mnie od pierwszego odsłuchu. Faworytami do tej pory pozostają oprócz tytułowego utworu, otwierającego album, również A Question of Lust, Here is the House i World Full of Nothing.

piątek, 10 sierpnia 2012

Mój Ursynów

Kerry King na ursynowskiej scenie (fot. Interia.pl)

Wynudzisz się, nie ma niczego ciekawego poza Slayerem - takie głosy żegnały mnie przed wyjazdem do Warszawy na Ursynalia. Nieśmiało z nimi polemizowałem, ale nie zdawałem sobie sprawy, że jadąc z nastawieniem na obejrzenie Slayera, Gojiry i Mastodona wrócę pełen zadowolenia z występów innych ekip i że będę miał trudności z wybraniem tych prezentujących się najlepiej.

Top 5

Luxtorpeda

Na wysoki poziom wykonawstwa dźwignął festiwal jako pierwszy zespół z Poznania, Luxtorpeda. Armia zaciężna Litzy udowodniła, że wysokie oceny ich występów na żywo nie są przesadą. Lider zespołu pokazał co znaczy charyzma. Nie jako pierwszy musiał się zmagać z publiką domagającą się Slayera. Za to jako pierwszy zyskał jej sympatię rozgrzewając się grając m.in. riff z Dead Skin Mask. Była też anegdota o graniu albumu Hell Awaits na... No właśnie, czy ktoś spoza Wielkopolski wie co to blauka? W czasie koncertu nie obyło się bez nerwów, jak to się zdarza przy festiwalowych warunkach zawodził sprzęt. Ale całość na duży plus. Publika czekająca na Slayera potrafiła przyjąć muzykę z chrześcijańskim przesłaniem wyjątkowo pozytywnie.

Slayer

Myślałem, że uwielbiam Slayera, że dobrze go znam i że nie jest już w stanie mnie niczym zaskoczyć. Ale trzeba było zetknięcia z Kalifornijczykami na żywo, by moja sympatia przerodziła się w miłość. Tak mogę to określić, a na pewno potwierdzą to wszyscy moi znajomi, których zadręczałem opowieściami o tym koncercie. W jaki sposób mnie kupili? Prosto, szybko i nie bez bólu.

1. South of Heaven i kompletne szaleństwo. Ciarki na plecach, zdzierane na maksa gardło i podziękowania w duchu dla brata, że namówił mnie na podejście pod samą scenę.
2. World Painted Blood i pierwszy strach o własne zdrowie. Ale jeszcze taki pozytywny, wywołujący bardziej uśmiech na ustach niż trzęsienie nóg.
3. Hate Worldwide i zajebisty, ogromny strach, kiedy nie mogłem się podnieść z ziemi przez dłuższą chwilę. Nie mam pojęcia ile to trwało. Może 20 sekund może minutę, ale na pewno na tyle długo, że wszyscy wokół wstali (bo przewróciło się w jednym momencie kilkadziesiąt osób) i nawet zaczynali skakać. Poczucie, że noga wyginana pod naporem ciał zaraz się złamie. Decyzja o wycofaniu.
4. Mandatory Suicide oglądane już z większego dystansu.
5. Błyskawiczne piwo przy Dead Skin Mask i powrót w bliższą, ale bezpieczną strefę. Gdzie do cholery jest mój 16-letni brat?
6. Angel of Death i najlepszy mosh w moim życiu. Maestria i małe zaskoczenie, że jednak bisu nie będzie. Ale co tam. Tak kończą tylko prawdziwi mistrzowie.


Oedipus

Kompletnie nie miałem pojęcia co to za granie, ale stwierdziliśmy wspólnie z bratem, że zagraniczny zespół to nie może być kompletny chłam. Obaj mile się zaskoczyliśmy, bo popijający Jacka Danielsa śpiewający basista wespół ze wspomagającym go wokalnie gitarzystą i perkusistą rozgrzali do czerwoności warszawską publiczność. Oedipus to zespół dobrze znany na tym festiwalu, bo grał na Ursynaliach rok wcześniej. I choć ich muzyce daleko do odkrywczości, to był miłą odmianą w zdominowanym przez cięższe granie festiwalu.


Illusion

Na Illusion poszedłbym w ciemno praktycznie zawsze. Małą wątpliwość zasiał beznadziejny występ Lipali, ale na szczęście było zgodnie z przewidywaniami. Gdańszczanie zniszczyli, porwali tłum i sprawili, że przypomniałem sobie słowa piosenek, których nie słuchałem od dobrych kilku lat. Zwierzę koncertowe drzemie w tym zespole i wielka szkoda, że tak długo musiała być niewykorzystywana. Mimo małych pomyłek i niepotrzebnie udziwnionej aranżacji jednego czy dwóch utworów, całość była niemal perfekcyjna. Energia bije z tej muzyki i tak jak w przypadku Slayera przechodzi na publiczność natychmiastowo.

I znowu ktoś Ci obił gębę
A ty mówisz: "trudno, jestem słabszy i gorszy"
Ktoś Cie skroił z cashu I pociął Ci kurtkę
 I o mało co nie zruchałby Cię w dupę
Podnieś twarz i zaciśnij pięść
I powiedz mu, że ma przegrane
Podnieś twarz, złap za kołnierz go
W oczy syknij mu: "pieprz się!"
Gdy ty nie uwierzysz w siebie
Nikt nie będzie wierzył
Poczuj w sobie dziką moc
Kochaj kiedy możesz
Ufaj kiedy możesz
Kiedy trzeba pokaż kły


Illusion, Kły

Gojira

Zagraliśmy próbę, wszystko było fajnie, a potem przyszedł taki zespół, który miał dla nas otwierać ten koncert. Support jak support, weszli na scenę z paczkami, zaczęli się ustawiać, ale kiedy zobaczyliśmy pojemnościowe mikrofony przy piecach gitarowych, pojawiły się na nam nad głowami pierwsze znaki zaptania.... Po tej ich próbie wstyd nam było wstawać z miejsc, na których wtedy siedzieliśmy, i nikt się do nikogo pół wieczoru nie odzywał. Zespół nazywał się Gojira.

Tak basista Behemoth, Orion, wspomina swoje pierwsze zetknięcie z Francuzami z Gojiry (cytat ze świetnej biografii zespołu pt. Konkwistadorzy diabła napisanej przez Łukasza Dunaja). Dla mnie koncert czołowego zespołu grającego techniczny death metal był wielką niewiadomą. Zdawałem sobie sprawę ze tego, że świetna produkcja studyjna nie musi przełożyć się na dobre brzmienie koncertowe. Spadające banery reklamowe i problemy dźwiękowe innych zespołów nie napawały optymizmem. Spodziewałem się, że Francuzi będą musieli nadrabiać minami. I... pomyliłem się! Już otwierający show zespołu z Akwitanii Oroborus sprawił, że publiczność została kupiona. Był też smaczek, tytułowy utwór z niewydanego jeszcze wówczas L'Enfant Sauvage. Gojira jest na dobrej drodze do pierwszej ligi światowego metalu.

Na duży plus

Ametria

Widziałem już Ametrię na jednym z Przystanków Woodstock, więc miałem oględne pojęcie o tym, jaką muzykę mogą zaprezentować. Moje wyobrażenie było nieco odmienne. Byli bardziej "sthrashowani" niż mi się wydawało że będą. Nie zagrali Bailando, ale zmusili publiczność do zabawy. Jako pierwsi wywołali większych rozmiarów pogo pod sceną.

Limp Bizkit

Tak jak ja przyjechałem na Slayera, tak znalazłoby się też sporo fanów mocnego grania, których skusił przyjazd do Warszawy Amerykanów z Limp Bizkit. Nie lubię takiego stylu, ale koncert dali naprawdę niezły. Fred zatroszczył się o fanów, którzy mdleli w tłoku pod sceną. Wnerwiające były tylko jego wstawki o tym, że chce się bawić z publicznością tej nocy. No cóż... Jak wcześniej wspomniałem nie ta stylistyka.

Pathifinder

Drugi dzień otwierał zespół z Poznania grający symfoniczny power metal... Nie zapowiadało się ciekawie, obaj z bratem kręciliśmy nosami i niespecjalnie spieszyliśmy się do wyjścia z mieszkania, w którym na czas Ursynaliów stacjonowaliśmy. Opóźnienie z winy organizatorów sprawiło, że jednak obejrzeliśmy poznański zespół od początku do końca. Dwie gitary, bas, perkusja, klawisze i obdarzony ciekawym głosem wokalista mogli się podobać. W końcu kiedyś potrafiłem godzinami słuchać Control Denied...

In Flames

Choćbym nie wiem, jak bym się starał nie jestem w stanie powiedzieć złego słowa na występ In Flames. Szwedzi z Gothenburga są dla mnie w pewnym sensie symbolem początkowych fascynacji w muzyce metalowej, sporo tekstów ich utworów pamiętałem przed ich sobotnim występem, mimo tego że ich muzyki nie słuchałem od kilku lat. I właśnie tutaj mnie zawiedli... Przez cały koncert rozpoznałem tylko jeden utwór (sic!), nieśmiertelny hicior, wymarzony do rytmicznego podskakiwania "Only for the weak" z albumu "Clayman". Wyjątkowo żałowałem, że nie dotrzymałem postanowień sprzed wyjazdu i nie uzupełniłem wiedzy o In Flames odsłuchem ich dokonań po "człowieku z gliny". Szalało młodsze pokolenie, w tym mój sufler - 16-letni brat, który z ostatnimi dokonaniami Szwedów jest zdecydowanie bardziej zaznajomiony.

Na zero

Bardzo zdziwiło mnie brzmienie Mastodona. Gitar nie dawało się słuchać, perkusja była za bardzo wysunięta, a wokaliści regularnie gubili rytm wchodząc ze śpiewem. W dodatku repertuar był wybitnie niekoncertowy. Rozumiem, że jako album studyjny The Hunter jest niemal idealny, ale jak można nie uraczyć publiczności takim killerami jak Colony of Birchmen, Iron Tusk czy March of the Fire Ants? Mastodon może uczyć się od Slayera jak dobierać repertuar do występu na żywo. Mógłbym umieścić ich w kategorii "rozczarowania", ale nie umiałbym oszukać sam siebie, bo nawet przy tak słabej formie ciary przy Crack the Skye i Blood and Thunder mówią same dla siebie. Słaby występ zespołu grającego nieziemską muzykę.

Dużo większe wymagania miałem również w stosunku do Armii. Szczerze mówiąc nie nauczyłem się niczego po koncercie na Woodstocku, na którym prawie zasnąłem. Muzyka zespołu Tomasza Budzyńskiego nadaje się do słuchania w słuchawkach w długie zimowe wieczory. W słońcu czerwcowego dnia wypadła zdecydowanie bezbarwnie. A szkoda, bo studyjne wydanie tej grupy podoba mi się ostatnio coraz bardziej.

Rozczarowania

Największym niewypałem warszawskiego festiwalu był według mnie zdecydowanie występ Lipali. Jeśli kojarzy się Lipę z Illusion i spodziewa się grania dającego kopa, to można przeżyć duży szok mierząc się z odsłuchem dokonań jego drugiego zespołu. Fatalnie słucha się ich z płyt, na koncertach wcale nie wypadają lepiej. W dodatku Lipie na pewno nie pomagały uszczypliwe uwagi w stronę publiczności skandującej "Slayer, Slayer". 

czwartek, 31 maja 2012

W ludzkiej formie

Death - Human

W październiku minie 21 lat od wydania pierwszej z cyklu kosmicznych płyt największego zespołu metalowego jakiego nosiła ziemia. Czwarty album zespołu z Tampy w ciągu 5 lat od debiutu dał pokaz możliwości jakie drzemały w Chucku Schuldinerze i ludziach, których włączył do jednego z kolejnych wcieleń zespołu.

Kierunek w jakim poszedł Death wraz z wydaniem albumu Spiritual Healing spotkał się ze zróżnicowanymi reakcjami fanów. Ortodoksyjni fani nie akceptowali zmiany proporcji między techniką a brutalnością, a brak akceptacji zaowocował konfliktami w zespole. W efekcie Chuck po raz kolejny został na polu bitwy sam, bo z zespołu zostali usunięci gitarzysta James Murphy, perkusista Bill Andrews i basista Terry Butler. Schuldiner miał znakomitego nosa do odkrywania muzycznych talentów. Sięgnął po muzyków raczkującej jeszcze wtedy lokalnej kapeli Cynic, 20-letniego gitarzystę Paula Masvidala i rok starszego perkusistę Seana Reinerta. Składu dopełnił przybysz z zachodniego wybrzeża, basista Sadus Steve DiGiorgio. Wspomniana trójka wraz z liderem-Chuckiem sformowała najbardziej ekscytujący, obdarzony największym potencjałem i najbardziej nieodżałowany po rozpadzie skład Śmierci.

Jeżeli spojrzałoby się na dorobek członków zespołu w momencie wydania płyty to nie byłby on zbyt okazały. Panowie z Cynic byli właściwie debiutantami na deathmetalowej scenie, a perfekcjonista Schuldiner i DiGiorgio również najlepsze mieli ciągle przed sobą. Osiem kawałków, jakie ostatecznie znalazło się na albumie ozdobionym dwoma bezmięsnymi homo sapiens z perspektywy czasu śmiało można uznać kamieniem milowym w historii ekstremalnej muzyki.

Czym charakteryzuje się muzyka na albumie o krótkim, ale wymownym tytule? Doskonała proporcja techniki i brutalności, maestria wykonawcza, mnóstwo smaczków możliwych do odkrywania przy kolejnych przesłuchaniach płyty. Album nabiera rytmu i rozpędza się wraz z narastającym tempem otwierającego krążek Flattening of Emotions. Kolejny utwór, Suicide Machine to już gra dużo bardziej zdecydowana, w której wspaniale zaakcentowana jest współpraca gitarzystów. Deathmetalowy humanizm jaki uprawiał w swoich tekstach Schuldiner nawiązuje do wcześniejszych płyt. Już na Leprosy w utworze Pull the Plug lider zespołu z Florydy poruszał m.in. temat eutanazji i sztucznego utrzymywania przy życiu wbrew woli.

A request to die with dignity
Is that too much to ask?
Suicide Machine
How easy is to deny the pain
Of someone else's suffering


(Suicide Machine, autor Chuck Schuldiner)

Masvidal pozostaje w cieniu Schuldinera, ale jeśli wsłuchamy się w łamańce, które we wkładce zostały opisane jako "rythm guitar" zdamy sobie sprawę, że obcujemy z tworem kompletnym i absolutnie niepowtarzalnym. Do pełni szczęścia brakuje solówki "drugiego" na takim poziomie, jak ta Bobby'ego Koelble'a z utworu Symbolic na przedostatnim albumie.

Do utworu Lack of Comprehension powstał pierwszy w karierze Death wideoklip. Warto zwrócić na absolutnie zakręconą linię basu, dobrze słyszalną szczególnie przed wejściem wokalu.



Highlightem albumu pozostaje jednak instrumentalny Cosmic Sea. Pierwszy utwór w historii florydzkiego zespołu nagrany bez wokalu, z gościnnym udziałem basisty Scotta Carino. Na deser materiał bootlegowy z prób przed tournee z 1991 roku promującego płytę.




sobota, 7 stycznia 2012

Przewodnik po Bałkanach

Trochę zainspirowany ostatnimi dokonaniami Karola ze Świata Języków Obcych postanowiłem nieco ożywić formułę bloga i napisać coś innego niż recenzję. Ten post będzie czymś w rodzaju mojego autorskiego przewodnika po obszarze Jugosławii oczywiście zaprezentowanego w formie muzycznej.

Po rozpoczęciu studiów filologicznych naturalne było eksplorowanie obszaru byłej Jugosławii również przy pomocy popularnych na tym obszarze utworów muzycznych. Co ciekawe, poprzez poznawanie języka stopniowo zmieniał się zakres mojej tolerancji, mój gust muzyczny zaczął przyswajać dźwięki, o które wcześniej bym się nie podejrzewał.
Zacznę mało sensacyjnie, bo od pozycji kultowej i obowiązkowej, w dodatku podlanej rockowym sosem. Trudno powiedzieć do której z polskich grup można porównać Bijelo Dugme. Może do Perfectu, może do Lady Pank? Grupa dowodzona przez znanego w Polsce bardzo dobrze Gorana Bregovicia to dziś jeden z moich ulubionych zespołów. Stopniowe opanowywanie podstaw języka i zaznajamianie się z tekstami pomogły mi w akceptacji, a później nawet polubieniu utworów, które przedtem wydawały mi się po prostu śmieszne. Najlepszym dowodem jest utwór Selma z pierwszego długograja Białego Guzika. Dziś dla mnie jeden z evergreenów, kiedyś tylko kiczowaty prog rock poznany dzięki zachęcie taty.
Z czasem niemal każdy utwór Bregovicia i spółki przypadł mi do gustu. Nawet jeśli nie podoba mi się wersja oryginalna, to podoba mi się któraś z wersji koncertowych. Jeżeli nie przypadło mi do gustu wykonanie z jednym wokalistą, to zazwyczaj przekonała mnie wersja z innym śpiewającym. Bijelo Dugme panów przy mikrofonie miało trzech, mój ulubieniec to Alen Islamović. Najmniej rockowy, za to najbardziej profesjonalny. A za ten najbardziej serbsko-chorwacki utwór na świecie po prostu go kocham:

Połączenie hymnu Chorwacji z serbską pieśnią patriotyczną, utożsamianą przez wielu z nacjonalizmem i ruchem czetnickim wyszło ostatniemu składowi Bijelo Dugme nadspodziewanie dobrze. Ciekawe ilu słuchaczy tak jak ja słysząc hymn narodowy Chorwatów mechanicznie dośpiewuje sobie serbskie uzupełnienie?

Ważnym etapem mojej bałkańskiej edukacji muzycznej były ćwiczenia z Wiedzy o kraju i kulturze na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza prowadzone przez dra Marina Zekicia. Na jednych z zajęć oglądaliśmy reprezentacyjne dla regionu utwory muzyczne, niektóre z nich pochodziły z kultowych filmów. Dzięki nim poznałem podstawowe pozycje z jugosłowiańskiej kinematografii, miałem też otwartą drogę do dalszych, już samodzielnych poszukiwań. Najbardziej zapadła mi w pamięć oglądana przez nas wówczas scena z pierwszego pełnometrażowego filmu Emira Kusturicy (dziś Nemanji ;) Czy pamiętasz Dolly Bell? Młody Slavko Štimac wykonuje miłosną piosenkę w sposób, którego nie da się zapomnieć. A klip jest świetnym trailerem do filmu i materiałem do ćwiczeń językowych.



Bałkany nie przestają mnie zaskakiwać muzycznie. Odkryciem ostatnich dni stał się dla mnie hip-hop z przymrużeniem oka w wykonaniu grupy Ajs Nigrutin. Plumkanie przy tłustych bitach doskonale sprawdza się jako soundtrack na imprezach. A jak się jeszcze rozumie tekst, to już w ogóle jest świetnie.
Jeśli chodzi o podobne klimaty, to z pewnością na uwagę zasługuje podrzucony mi przez kolegę Wichra Beogradski Sindikat z piosenką o wymownym tytule Samo za BGD (Tylko dla Belgradu). Inny rapowany kawałek o całkiem niezłej warstwie muzycznej i kontrowersyjnym tekście to Mater vam jebem Edo Maajki, znanego bośniackiego rapera.

Kiedy słyszę w radiu kolejny raz Ostatnią nockę Macieja Maleńczuka mam odczucia podobne, jak przy słuchaniu The Man Who Sold The World w wersji Nirvany. Dobra piosenka, ale cover. Chociaż i tak pewnie niewiele osób się o tym dowie. I choćbym edukował wszystkich moich znajomych i tak tej niesprawiedliwości nie zmienię. Dla ciekawych poniżej jedyna słuszna wersja.


Na koniec zostawiłem sobie najsmaczniejsze kąski, czyli najmniej pasujący do mojego gustu muzycznego kawałki, które spotkałem na swoje drodze w edukacji muzycznej dotyczącej Bałkanów. Kilka z nich mnie po prostu śmieszy, kilka darzę sentymentem, niektóre, co dziwne, wręcz uwielbiam. Bałkański pop króluje w mediach, gwiazdy turbofolku są ubóstwiane przez tłumy. Ciekawym przypadkiem jest Jelena Karleuša, prywatnie żona zawodowego piłkarza reprezentującego Crveną Zvezdę, Duško Tošicia. Pani, która wygląda, krótko mówiąc, jakby jej operacje plastyczne robił początkujący chirurg, wykreowała w ostatnich latach nachalnie wrzynający się w głowę kawałek o bezsenności.


Tę kontrowersyjną panią, która w mediach prezentuje się jako bardzo pewna siebie i lubiąca krytykować innych, poznałem za sprawą świetnego telewizyjnego show Šesto čulo. Wtedy jeszcze nie wiedziałem czym się zajmuje, zwróciłem tylko uwagę na jej osobliwy wygląd i intrygujące wypowiedzi. Dużo większe wrażenie robi na mnie chorwacka gwiazda Severina, której Gas, Gas jest obowiązkowym elementem bałkańskich imprez. Na zakończenie kolejna piosenka Lepej Breny, piosenkarki którą podlinkowałem nieco wyżej. Niecodzienna wersja, bo w wykonaniu piłkarzy Crvenej Zvezdy wracającej samolotem po pamiętnym finale Pucharu Europy w Bari w 1991 roku. Najbliżej kamery wielki Dejan Il Genio Savićević.