sobota, 22 września 2012

Wystrzeleni w kosmos

Pestilence – Spheres

Rozróżnianie gatunków muzycznych to domena dziennikarzy. Określanie sztucznych granic, które bardzo łatwo akceptują fani. Z jednej strony jest to pomocne przy wstępnej charakterystyce zespołu, z drugiej ogranicza twórcę i wywołuję nieporozumienia. Jak przeciętny, średnio wprowadzony w tematykę słuchacz zrozumie, że pierwszy i ostatni album zespołu Behemoth to według Nergala ten sam black metal? Podobnie jest z holenderskim Pestilence, ekipa wiązana z nurtem deathmetalowym, ale swoją twórczością zdecydowanie przekraczającą wszelkie granice.

Pamiętam do dziś pierwsze zetknięcie z Mamelim i spółką. To było w którymś z numerów Metal Hammera pewnie jeszcze z 2003 roku. Obszerny materiał prezentujący twórczość Holendrów napisał bodajże Arek Lerch. Nie znałem wtedy jeszcze ich muzyki, ale już wiedziałem, że są duże szanse na to, że będę ich fanem. Krótka charakterystyka na łamach muzycznego miesięcznika wystarczyła, żebym połknął bakcyla. Techniczy death metal z kosmicznymi, jazzowymi wstawkami. To musiało być interesujące... I było.

Zacząłem właśnie od Spheres, czyli krążka z jednej strony bardzo reprezentacyjnego dla eksperymentalnego wydania Pestilence, z drugiej najbardziej nielubianego przez metalowych ortodoksów. Nie śledziłem muzycznej ewolucji ekipy dowodzonej przez Mameliego, dlatego początkowo nie zdawałem sobie sprawy z tego, że w momencie premiery album z 1993 roku wywołał kontrowersje. Dopiero długie lata później, kiedy mogłem już uchodzić za osłuchanego twórczością Holendrów, brałem udział w dyskusji, która uświadomiła mi, jak bardzo oddalił się Pestilence od dźwięków, za które kochany był od początku kariery.

Czy zmiana stylu to zdrada ideałów? Czy warto ryzykować oddanie bezgranicznie zakochanych fanów, by wydźwignąć zespół ponad pewien poziom? Po latach można śmiało przyznać, że Mameli nie pomylił się, kiedy po dwóch pierwszych albumach zmienił drastycznie kurs. To, że po reaktywacji zespołu w 2008 roku zbliża się raczej do pierwszych dwóch krążków ze swojej dyskografii nie ma znaczenia, bo siłę i moc Pestilence definiują albumy trzeci i czwarty.


Na Spheres nie było, podobnie jak na poprzednim krążku, zapadającego w pamięć charakterystycznego growlu Martina van Drunena. Wokalista, który po nagraniu Consuming Impulse opuścił Pestilence i dołączył do Asphyx odpoczywał wtedy od mocnego grania. W wywiadzie dla 7G wspominał o tym, że poświęcił się pracy. Był ponoć kierownikiem magazynu... Mameli jako gardłowy radzi sobie jednak bez zarzutu. Również zapada w pamięć, uniknięto więc wiecznego grzechu zespołów grających technicznie, które wokal sprowadzają zazwyczaj do funkcji wypełniacza.

Album atakuje nas agresywnym wokalem w kawałku Mind Reflections. Połamany riff i zdecydowane uderzenie bębnów zrywają na równe nogi, chociaż już przy niektórych kawałkach w dalszych fragmentach można odsapnąć i się rozluźnić. Niektóre fragmenty Personal Energy spokojnie mogłyby znaleźć się na albumie Alice in Chains. Tak, jak na Testimony of the Ancients materiał zawarty na płycie jest przeplatany krótkimi muzycznymi przerywnikami. Aurian Eyes, Voices from Within i Phileas dają chwile wytchnienia i znakomicie łączą w spójną całość wszystkie utwory. Na poprzednim albumie można było mieć wrażenie, że nie wszystkie fragmenty do siebie pasują. Tutaj całość wydaje się być bardziej przemyślana. W końcu Mameli był już bardziej doświadczony w eksperymentach. Melodia i zaskakujące wstawki przywodzą też na myśl King Crimson. Dlaczego takie porównania miałyby być zarzutem? Czy muzyk deathmetalowy nie może zagrać czegoś więcej niż przesterowanych gitar i blastów? Dziś, patrząc na uznanie, jakie zdobywa kiedyś blackmetalowy Ulver czy deathmetalowy Opeth wiemy, że przede wszystkim liczy się wartość artystyczna. W latach 90. awangarda, której jednym z chorążych był Mameli miała znacznie trudniejsze zadanie.

Recenzja Pestilence – Resurrection Macabre (album wydany 15 lat po Spheres

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz