sobota, 14 grudnia 2013

Sobotni Freestyle cz. 3. Brutalna melancholia

Brutalność czy melancholia?

Po długiej przerwie powraca sobotni freestyle. Zaczynamy od przypadku tzw. przebrutalizowania zespołu. Czyli imponujący krwawo-mięsnymi sesjami zdjęciowymi Watain. Szwedzi nie są mi kompletnie obcy, ale żaden tam ze mnie ich znawca. Orientuje się, że słuchać ich jest trendy, że Nergal się jara, itp. W tym roku Watain wydał piątego już długograja. Recenzje jak na razie bardzo średnie. Mnie zaskoczyło najbardziej złagodzenie brzmienia. The Wild Hunt wszedł mi jak bułeczka z masłem i zbyt wiele nie różnił się pod względem intensywności czy brutalności od nowego Fleshgod Apocalypse. A przecież Włosi to zupełnie inna bajka. Żeby kompletnie nie zaburzyć obrazu Szwedów, tym którzy jeszcze dysonansu poznawczego nie uświadczyli, pokażę ich z tej bardziej typowej strony. Czyli mocny kawałek, do którego powstał klip.


Kolejny kawałek nie będzie miał opisu. Wrzucam go tutaj, chociaż będę go właśnie słuchał po raz pierwszy. A że poleca go sam Kirk Hammet... Carcass ciągle jakoś nie może się do mnie dobrać. Coś mi w nich nie pasuje. Nowy album jest ponoć killerski. Ale kurczę stare niby też, a jakoś ciągle ze mną nie trybią...


Ok, udał się Brytolom ten kawałek. Szkoda tylko, że tak często pokazują na pierwszym planie długowłosego Janusza. W trakcie słuchania Carcass przypomniałem sobie o Belgach z Leng Tch'e. Zresztą nazwa zespołu, wzięta od chińskiej tortury polegającej na stopniowym odcinaniu członków towarzyszył mi ostatnio przy lekturze Karaluchów Jo Nesbo. Swoją drogą polecam. Były norweski piłkarz pisze naprawdę znośne kryminały.



Zwalniamy tempo i wchodzimy w znacznie bardziej melancholijne klimaty. Ukochany Biały Guzik, czyli Bijelo Dugme. Legenda Yu-Rocka po raz kolejny w sobotnim freestylu i znów w składzie z genialnym Alenem Islamoviciem. Evo zakleću se to czwarty utwór na ostatnim albumie grupy pt. Ćiribiribela. Saksofon, klawisze i nadający bujającego rytmu bas. Do tego oszczędne dość wstawki gitary Gorana Bregovicia. Świetny utwór do wyciszenia i rozmyślania. Do tego jeden z wielu teledysków. Ten image. Alen-krótko-z-przodu-długo-z-tyłu-Mój-idol-Islamović!


Pozostając w Jugosławii. Piloti to ponoć legenda tamtejszej sceny. Zetknąłem się z nimi pierwszy raz stosunkowo niedawno oglądając talk show Ivana Ivanovicia. Lider grupy, Kiki Lesendrić, dzielił kanapę z gwiazdą bałkańskiego turbofolku Severiną. Co niektórzy powinni ją kojarzyć ze słynnego filmu. Podpowiem, że nie była w nim ubrana. A od Pilotów mamy usypiającą powoli dzisiejszy freestyle balladę.

wtorek, 26 listopada 2013

Faust w krainie mizantropii


Faust – Misantropic Supremacy

Różnie kończą albumy kupowane w ciemno. Zdarza się, że po kilku odsłuchach lądują na półce i zbierają kurz. Czasem mam więcej cierpliwości i nieco dłużej próbuję się do jakiegoś materiału przekonać. Często zdarza się jednak, że ryzyko się opłaciło, a pieniądze nie zostały wydane na marne. Tak było np. z kupionym w Stambule Cenotaph. Do kategorii udanych eksperymentów na pewno mogę zaliczyć też zakup z 2004 roku. Drugi album wyszkowskiego zespołu Faust, Misantropic Supremacy.

Muzycy znani z Naumachii, czyli Soyak (perkusja), Got (bas), Panzer (gitara i growl) oraz Koshen (klawisze), zostali wsparci przez drugiego gitarzystę Kamana oraz znanego z bydgoskiego Chainsaw, Maxxa. Ten wokal to jedyne podobieństwo do klasycznie heavy metalowego zespołu z województwa kujawsko-pomorskiego. Faust to muzyka grana w znacznie cięższy sposób, a wokalista ma tu wsparcie growlującego Panzera (w booklecie jako PanzerVst).

Album był mocno promowany przez Pagan Records. Faust znalazł się bodajże na okładce ich katalogu. Skusiła mnie ta reklama, w dodatku w licealnych czasach mocno wkręcałem się w melodyjne klimaty. Etykieta bandu łączącego black, death i klasyczny heavy metal od razu mnie przekonała. W dodatku przy odsłuchu okazało się, że w twórczości Fausta słychać też echa Dream Theater, a to właśnie był moment, kiedy ten zespół zaczynał mi się coraz bardziej podobać. Byłem już zaznajomiony z albumem Wrathorn, wydanym w tym samym roku przez Naumachię, więc od początku zawieszałem dla Fausta wysoko poprzeczkę. Okazało się, że to właśnie ta ekipa przypadła mi bardziej do gustu.

Szata graficzna albumu nie powala. Na okładce ewidentny zgrzyt – kiczowata grafika trudna do rozszyfrowania. Booklet nie wiedzieć czemu rozkłada się odwrotnie niż to zwykle bywa. Sesja zdjęciowa z modelką w czarnej bieliźnie może na chwilę przykuć wzrok, ale dopełnia kiczowatego wydźwięku całości. Jako że mogę pochwalić się oryginalnym albumem zakupionym niemalże zaraz po premierze, wiem że Misantropic Supremacy został błędnie opisany na metal-archives, a to raczej nie zdarza się zbyt często.

Długowłosa banda z Wyszkowa
Pierwsze dwa numery na płycie, to absolutna miazga. Do bólu klasyczne, utrzymane w szybkim tempie, z bajecznymi wstawkami gitarowymi i klawiszowymi pokazują, że instrumentalnie zespół stoi na bardzo wysokim poziomie. Wokal to klasa, ale to wiedziałem już po doświadczeniach z Chainsaw. Niestety po świetnym początku pojawia się utwór Blutandrang. Kompozycyjnie jest średnio, nie tak chwytliwie, jak w poprzednich dwóch utworach. W dodatku zupełnie niezrozumiałe jest dla mnie zastosowanie niemieckich wstawek w tym anglojęzycznym tekście. Przeważający w tym kawałku growl także nie powala. Nadające klimatu całości klawisze zdecydowanie bardziej podobają mi się, gdy są używane w bardziej progmetalowy sposób. Tak właśnie jest w przedostatnim utworze na płycie. Chamber of Fears to hołd dla Dream Theater. Muzycy Fausta przyznają się do tego, pisząc we wkładce, że bazowali na pomyśle Amerykanów. Zresztą w utworze znajduje się bezpośredni cytat z The Glass Prison z albumu Six Degrees of Inner Turbulance. To bez wątpienia kulminacyjny moment na albumie. Właściwie po tym świetnym kawałku mógłby nastać koniec. Niestety...

Jak kwiatek do kożucha pasuje do reszty ostatni na płycie utwór. Cover bytomskiej trashowej załogi Destroyers zatytułowany Noc Królowej Żądzy. Ani nie jest specjalnie oryginalnie zaaranżowany, ani nie przykuwa uwagi jako po prostu ciekawa kompozycja. Najwidoczniej członkowie Fausta postanowili złożyć hołd idolom z młodości na swoim albumie. Szkoda, że akurat to nieudane ewidentnie posunięcie okazało się być pożegnalnym utworem Fausta. Album pokazywał niezły potencjał zespołu, ale Misantropic Supremacy to jak do tej pory ostatni materiał nagrany przez Wyszkowian. Według mnie ciągle broni się doskonale.

Kapitalne otwarcie albumu

wtorek, 19 listopada 2013

Spełniając marzenia – DEATH to All!

Trafiłem na informację o tym wydarzeniu przypadkiem, nawet do końca nie pamiętam, czy była to wzmianka w Teraz Rocku, czy jakiś wtręt reklamowy, na którymś ze śledzonych przeze mnie blogów muzycznych. Zaskoczenie było ogromne, kiedy zacząłem sprawdzać szczegóły. 3/4 składu Death z ukochanego albumu Human mogło oznaczać tylko jedno. Poziom muzyczny będzie stratosferyczny.

Frekwencja dopisała. Po raz kolejny okazało się, że miałem ogromne szczęście. Tym razem udało mi się dostać jeden z ostatnich biletów na wymarzony koncert. Cover band, jak niektórzy z pogardą powiedzą, wyprzedał wszystkie bilety na listopadowy koncert już we wrześniu! Death ostatni album wydał w 1998 roku i w pewnym sensie było to widać po publice. Klub Kwadrat wypełniła w zdecydowanej większości stara gwardia, doskonale pamiętająca początki death metalu, choć zwracały uwagę nowe koszulki Death,.Stare pewnie już nie nadawały się do noszenia.

Supporty okazały się godne wcześniejszego przybycia do klubu. Szwajcarzy z DarkRise nie mieli zbyt dużo czasu na pokazanie się, ale i tak raczej ich występ można ocenić na plus. Brutal death z niskim, głębokim wokalem. Instrumentalnie też dawali radę, choć pod względem techniki dużo bardziej pasował do gwiazdy wieczoru kolejny support, niemiecka Obscura. Kiedy kręcili się po scenie przed występem wyglądali jak zmanierowani hipsterzy. Gdy zaczęli grać negatywy uciekły. Nieco za głośno ustawiony wokal dawał wprawdzie po bębenkach, ale muzyka momentami hipnotyzowała. 

Niekwestionowanym królem sceny był Steve DiGiorgio, basista, który w Death grał na albumach Human i Individual Thought Patterns, znany również z zespołu Sadus i współpracy z Chuckiem Schuldinerem w Control Denied. To on pełnił funkcję frontmana grupy.  nie miał najmniejszych problemów z nawiązaniem kontaktu z publiką, zaskakiwał tym, że swoje łamańce na basie często przeplatał gestami w stronę niesionych na rękach fanów. Ustawiłem się po lewej stronie sceny, żeby lepiej go widzieć, bo nie ukrywam, że właśnie długowłosy blondyn był  od zawsze zaraz po Chucku moim największym muzycznym idolem.

Jak się można było spodziewać dominował repertuar z albumu Human. „Czwórka” Death była reprezentowana przez pięć utworów. Koncert rozpoczął otwierający krążek z 1991 roku Flattening of Emotions. Samotny na scenie Sean Reinert powoli wybijał rytm, aż na scenie pojawiła się reszta składu. Zaciekawił mnie szczególnie Max Phelps, który wyglądał jak młody Chuck. Różnicę było słychać dopiero, gdy wszedł wokal. Zdecydowanie bardziej wpasowywał się w rolę Schuldinera w kawałkach spoza Human. Wizerunkowo do reszty zdecydowanie nie pasował Paul Masvidal, który jednak w koszulce bez rękawów prezentował się najbardziej fit z oryginalnych członków Death. Bezgłówkowa gitara lidera Cynic zgodnie z przewidywaniami dawała radę. Zobaczyć Paula grającego wstęp do Lack of Comprehension... Czego można chcieć więcej? Oczywiście czegoś z ukochanego krążka Symbolic. Zagrany został chyba najbardziej „chwytliwy” z utworów na tym albumie, Crystal Mountain. Tekst pozostał w pamięci, godziny odsłuchiwania zrobiły swoje.

Na bis poleciał Spirit Crusher (totalne szaleństwo mojego 17-letniego brata i zdecydowanie najgłośniej odśpiewany przez salę refren) i wyczekiwany przeze mnie Pull the Plug. W tym pierwszym do mikrofonu z gitarą zaproszono frontmana Obscury, Steffena Kummerera. Kawałek o śmierci klinicznej zamknął koncert, mimo że publiczność domagała się kolejnego bisu. Czwórka Amerykanów pokłoniła się publiczności i stanęła trzymając się za bary przodem do flagi Death zawieszonej za zestawem perkusyjnym. Najbardziej żałowałem w tym momencie, że nie kupiłem biletów na wszystkie trzy występy Death to All w Polsce.


15 listopada czterech muzyków z USA zabrało mnie w sentymentalną podróż. Zdarte gardło, pisk w uszach i bolące nogi, a w domu powrót do odtwarzacza muzyki sprzed 20 lat. Te dźwięki mają ogromną siłę. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że 26-letni facet, który rodził się w momencie debiutu zespołu Schuldinera ma łzy w oczach słuchając jego kompozycji?

Wielki Chuck

czwartek, 7 listopada 2013

Zemsta na ludziach

Cattle Decapitation – Monolith of Inhumanity

Wracają stare dobre czasy, kiedy regularnie rezygnowałem ze snu, żeby posłuchać czegoś co mnie właśnie wciągnęło. Ostatnio sporo tego. Najpierw Ulver i ponowna zajawka na Killing Joke. Aktualnie na fali jest jednak coś innego. Według wielu najlepszy metalowy album 2012 roku. Wegetariański death grind z San Diego czyli Cattle Decapitation.

Ostatni album Amerykanów, zatytułowany Monolith of Inhumanity niektórzy śmią oceniać nawet jako czołowe dzieło death grindowe w historii. Dla kogoś, kto miłuje muzykę śmierci jak siebie samego taka opinia musiała być przynajmniej w minimalnym stopniu zachętą do bliższego przyjrzenia się muzyce. Wcześniej kojarzyłem CD z wywiadów, w których było mnóstwo nawiązań do zabijania i zjadania zwierząt i zapadającej w pamięć okładki do albumu Humanure z 2004 roku.

Zdecydowanie najciekawszym momentem na płycie jest utwór Your Disposal. Na pierwszy plan wśród pozytywów w tej właśnie ścieżce wysuwa się wokal Travisa! Wokalista CD daje tutaj popis prezentując szeroki wybór "głosów" jakimi straszy na całym krążków. Jest trochę czystego śpiewu, który hipnotyzuje w refrenie, ale zdecydowanie to niski brutalny growl stał się moim faworytem. Chwilami kojarzy się z Saurenem vel Pigiem z czasów Decapitated czy pierwszego albumu Masachist.
Travis Ryan (fot. Metal-archives.com)

Właściwie to o metalowych obrońcach praw zwierząt przypomniałem sobie, kiedy przypadkiem trafiłem na link do ich teledysku. Ciekawy był już fakt, że nie można go było obejrzeć na youtube. Do dzisiaj nie obejrzałem go do końca, bo zawiera już na samym początku kilka ujęć miażdżących moją psychikę. Kawałek zatytułowany wymownie Forced Gender Reassignment, odsłuchiwany już bez obrazu naprawdę daje popalić. Niepotrzebne do zachwytów są tu obcinane w klipie penisy, czy zakrwawione tampony, chociaż można się zgodzić, że pasują one do chorego klimatu, który wprowadza tekst o przymusowej zmianie płci, czy raczej pozbawieniu płciowości.

...In order to elude tissue rejection
For 7 days she must avoid erections
Since we grafted glands to make a clitoris
These operations are always hit or miss...

Szokujący klip 

Intensywność materiału nie podlega dyskusji. To nie są dźwięki z gatunków tych, które można w nieskończoność zapętlać w odtwarzaczu. Niestety boleśnie przekonałem się o tym używając ostatniego albumu Cattle Decapitation jako soundtracku podczas półmaratonu. Przygotowywałem się długo, niestety w decydujących momentach nawet strona audio mojego zaplecza sportowego była przeciwko mnie. Zamiast motywującego Unto the Locust grupy Machine Head przyszło mi wylewać pot przy zapętlonym Monolith of Inhumanity. Poszło gorzej niż przypuszczałem, także przez męczący odsłuch bardzo intensywnych dźwięków amerykańskiego zespołu.Ten wydumany nieco minus albumu Cattle Decapitation to jedyny jaki przychodzi mi do głowy.

sobota, 12 października 2013

Wódka w krwi i pyle

Stillborn - Los Asesinos del Sur

Zastanawialiście się kiedyś jak to jest być kultowym? Jak to jest, że każde spojrzenie wzbudza respekt, każdy gest rodzi naśladowców, a wypowiedź wywołuje aprobatę? Jeżeli ktoś nie jest miłośnikiem metalowego podziemia, to z pewnością nie zrozumie dlaczego etykietę KULT przyznam właśnie temu zespołowi. Bo STILLBORN na pewno na salonach nigdy nie zagości.

Południowi Mordercy to czwarty krążek Stillborn. Czwarty i najbardziej dojrzały. Gdyby jakikolwiek fan ekstremalnej muzyki z zagranicy poprosił mnie o wybranie kilku albumów pokazujących jak to się robi u nas, to z pewnością wskazałbym ten krążek (pewnie obok Death March Fury Masachist i Immerse in Infinity Lost Soul).

Recenzje na metal-archives, które z niewiadomych przyczyn lubię sprawdzać przy pisaniu recenzji, są zaskakująco niskie. Średnia oscylująca wokół 80% nie rzuca na kolana. Ilość recenzji sugeruje jednak, że materiał dotarł do szerszego grona. A to bardzo dobrze, bo Stillborn to nazwa, która spokojnie mogłaby pojawiać się na plakatach firmujących trasy Morbid Angel,  Immolation czy Nile.

Jak mawiają kolesie z Masachist, death metal, kurwa mać! Takie komentarze muszą padać od pierwszych sekund odsłuchu, bo przez dźwięki wydobywające się z kawałka plastiku przemawia szczerość. Tak to już jest, że niektórzy mogą przez wiele lat pracować i w efekcie nie skomponować niczego wartego dłuższego namysłu, a inni napierdalają do przodu i zmuszają do gonienia, bo chwili na zastanowienie po prostu nie ma.

W okolicy połowy krążka ekipa Killera daje słuchaczowi trochę wytchnienia. Blood and Dust rozpoczyna się wolnym, walcowatym wstępem. Wściekły growl daje jednak szybko sygnał do przebudzenia.  Prosty przekaz idealnie pasuje do kawałka, w którym znakomicie budowany jest klimat. Coś na kształt Jesus Saves Slayera. Najpierw zaciekawiające zwolnienie i hipnotyzujący riff, później silny podbródkowy i zbieranie zębów z ziemi.

Blood and Dust Till the very end
we ought to fight/Ingredients of delicious pie
it must be killed what's impossible to fuck
fuck off and die

Blood and Dust, Killer i Ataman Tolovy

Na koniec mały teaser, dla tych, których mój entuzjazm nie przekonał wystarczająco.



wtorek, 1 października 2013

Plamy na Słońcu

Ulver – Shadows of the Sun

Jest muzyka, która sprawdza się na imprezie, a kompletnie zawodzi słuchana w skupieniu. Są albumy, których można słuchać raz na jakiś czas i inne, które uzależniają od pierwszego przesłuchania. Osobną kategorią są dzieła kompletne, genialne. Mogą nie pasować do żadnej z wyżej wymienionych sytuacji. Może brakować słów, by opisać ich zalety, może być niemożliwe, by po prostu je zareklamować. Naturalnie te albumy po prostu tego nie potrzebują... 

The sun is far away
It goes in circles
Someone dies
Someone lives
In pain
It is burning
Into the thin air
Of the nature
Of a culture
On the dark side
Under the moon
The wolves gather

Dwanaście linijek tekstu. Mógłbym wypociny, które nastąpią za chwilę po prostu zastąpić nimi. Oddają klimat i esencję całego albumu Shadows of the Sun. Mrok, smutek i tajemnica zawarta w tekście zderzają się z majestatycznym pięknem muzyki. „ Soundtrackowość” twórczości Ulver nie jest żadną niespodzianką dla znających wcześniejsze dokonania Norwegów. Nie ma bogactwa dźwięków, nie ma solówek, nie ma nadziei, nie ma pozytywów. Jest absolutna magia.

Słuchanie tej muzyki boli. Tak samo jak pisanie tej recenzji. Ulver za pomocą pięknej muzyki wprowadza słuchacza w hipnotyczny stan sprzyjający raczej rachunkowi sumienia niż szczerym uśmiechom. Czasem wydaje mi się, że twórczość Norwegów stanowi dla mnie próbę charakteru. Nie mogę tej muzyki słuchać zbyt często. Wiem, że po początkowym spokoju stopniowo wprowadzany jest niepokój. Cieplejsze barwy słyszane chociażby w Vigil wydają się być użyte tylko po to, by nie zniszczyć słuchacza przed końcem albumu. Po Like Music, które dla mnie ma zawsze coś z klimatu szpitala psychiatrycznego potrzeba dobrego lekarstwa. Pozornie łagodzący atmosferę doskonały cover Black Sabbath, Solitude, ma tak negatywny tekst, że na muzykę przestaje się zwracać uwagę.



Byli blackmetalowcy nagrali muzykę, która ze spokojem mogłaby służyć na salonach za soundtrack do podcinania sobie żył. Nie ma w tym prymitywizmu, za który uwielbiam ciężką odmianę muzyki, nie ma wulgarnej bezpośredniości. Szukam w tym albumie słabych punktów, ale nie jestem ich w stanie znaleźć. Cholera... Sprawdza się nawet do biegania!

wtorek, 2 lipca 2013

Przekornie, ale mrocznie


Depeche Mode  Black Celebration

W magazynie Teraz Rock zawsze bardzo interesuje mnie rubryka, w której muzycy prezentują swoje ulubione albumy muzyczne. Płyta, o której piszę idealnie pasowałaby do kategorii na przekór.

W 2006 roku, bo wtedy zabrałem się na poważnie za Depeche Mode, angielski zespół znany był mi głównie z kilku sztandarowych hitów i z pobieżnie przesłuchanego albumu Exciter. Nie do końca rozumiałem podniecenie towarzyszące wydaniu Playing the Angel w 2005 roku. Ale w końcu zainteresowała mnie ciekawe opisana dyskografia DM zaprezentowana we wspomnianym wcześniej Teraz Rocku

Do metalowego, mrocznego nazewnictwa doskonale pasuje grafika na okładce. W muzyce, może podświadomie, od początku zauważałem sporo ciemnej strony mocy. Utwór tytułowy z tekstem let's have a black celebration... szybko się rozpędza i sprawia wrażenie, że będzie nadawał tempa całości. Nic bardziej mylnego, bo zaraz przychodzi zwolnienie. Fly on the Windscreen — Final i A Question of Lust stopniowo odchodzą od mroku i tajemnicy i dają słuchaczowi znacznie więcej melodii. W drugim z tych utworów za mikrofonem stoi Martin Gore, podobnie jak w trzech innych kawałkach na tym albumie (Sometimes, It doesn't Matter Two i World Full of Nothing).

Wbrew pozorom nie zajęło mi dużo czasu polubienie tego materiału. Od początku kupił mnie przede wszystkim tytułem. Jeśli zna się mniej więcej dyskografię Depeche Mode można zauważyć, że właśnie album wydany w 1986 roku sprawił, że ich kariera trafiła na właściwe tory. Wielkie stadiony, długie trasy koncertowe, te kwestie nabrały innego znaczenia dla angielskich muzyków po wydaniu Black Celebration. Intrygują sample, które na tym krążku są stosowane w ogromnych ilościach. Mój ulubiony Stripped rozpoczyna warkot silnika w motorze Martina Gore'a, a zaraz potem słyszymy odgłosy wydawane przez Porsche Dave'a Gahana. Dwa najbardziej wartościowe według mnie utwory, czyli Stripped i Here is the House są tylko w symboliczny sposób rozdzielone. W momencie wydania krytyka w Wielkiej Brytanii miała problemy z oceną zwłaszcza pierwszego Stripped. Dostawało się zwłaszcza Gore'owi, już wtedy uznawanemu za nie do końca zdrowego psychicznie. 

Całość nie jest jednolita, bo utwory, w których śpiewa Gore znacznie odznaczają się na tle pozostałych, w których wokalistą jest Gahan. Nie znaczy to, że są gorsze niż reszta. To rozbicie całości na poszczególne piosenki paradoksalnie nie sprawia, że słucha się Black Celebration jako pojedynczych utworów. Wręcz przeciwnie, to jedna z kilku płyt Depeche Mode, których można słuchać od początku do końca kilka razy z rzędu. I to właśnie niepodważalnie stanowi o sile tego albumu. Można jeszcze mówić o potencjale, jaki tkwi w remiksach i niewydanych na albumie wersjach demo utworów. Ale to już raczej gratka dla maniaków i kolekcjonerów. A ja zawsze należałem do tych, którzy najbardziej cenią pierwsze regularne wydania. 


Wielki Depeche Mode jeszcze ciągle z wielkim Alanem Wilderem


I nieco mniejszy Rammstein ze świetnym coverem

sobota, 19 stycznia 2013

Sobotni freestyle – część II

Wracam do pisania, bo lenistwa już dosyć. Na początek tak, jak miało być w zamyśle sobotnich freestylów. Luźno, mieszając nowości ze starociami, osłuchane już utwory ze świeżymi odkryciami. Na początek coś, co zacząłem zgłębiać dzięki miesięcznikowi Gitarzysta. Band nazywa się Between the Buried and Me. Są z Północnej Karoliny i grają w stylu, który nasuwa mi duże skojarzenia z Mastodonem. Proponuję utwór z trzeciego krążką grupy. Track nazywa się tak samo jak zresztą album, Alaska. Idealne nawiązanie do śnieżycy za oknem.

 

O zimie śpiewają oczywiście nie tylko metalcorowe dzieciaki z USA. Znacznie bardziej klimatyczny kawałek na temat mroźnego klimatu stworzyli dziadkowie z Immortal. Akurat na temat tego kawałka można pisać dużo. Blackmetalowy utwór trwający osiem minut, z budowaniem napięcia, delikatnym wstępem i zdecydowanym walnięciem przy wejściu wokalu. Jak ktoś myśli, że "sataniści" nie potrafią grać na instrumentach, to tym bardziej powinien posłuchać.

 
Z kolejnym zespołem, którego dorzucam trzymając się pogodowej konwencji wiążą mnie mieszane uczucia. Od młodzieńczego uwielbienia po zobojętnienie. To, że   Hey w ostatnich latach dryfuje w kierunku muzyki dla licealistów (wyłącznie) to pół biedy. Gorsze jest to, że teraz nawet słuchając ich starszych kawałków razi mnie ich infrantylność i sporo rzeczy, które stworzyli Nosowska i spółka dziś są już dla mnie nie do słuchania. Ale nie popadajmy w skrajności. Kawałek Mru, mru jest bardzo zjadliwy.

  
Kolejny zespół muszę wyróżnić, bo utrzymuje się w moim odtwarzaczu już jakieś pół roku. Moja Adrenalina, czyli potężne i niebanalne granie okraszone świetnymi polskimi tekstami. Jak ktoś trawi Antigamę, Kobong czy Extreme Noise Terror powinien zapoznać się z zespołem z Warszawy. Co ciekawe dalej trzymamy się konwencji zimy. Nie chodzi o to, że z tekstów wieje chłodem. Vincent Gallo uciekający przez polski śnieg w Essential Killing Skolimowskiego wsiadając do samochodu usłyszał właśnie muzykę Mojej Adrenaliny. Akurat filmowcy wykorzystali do swoich celów utwory nietoleruje-bije i y.dopatrzenia.
  
Tym razem zimowa klasyka. Alen Islamović i Goran Bregović kręcący się wraz z karuzelą w rytm piosenki będącej gorzkim wyrzutem, wyrazem miłosnego zawodu. Powtarzający się wers mówi wprost, że: Jeśli Bóg istnieje spalisz się w piekle. Utwór pochodzi z ostatniej studyjnej płyty zespołu będącego legendą jugosłowiańskiego rocka. O Ćiribiribeli i Alenie Islamoviciu wspominałem już kiedyś przy okazji przewodnika po Bałkanach. Świetny materiał. Kto wie, czy nie właśnie wtedy skończył się wielki Bregović.
 
Kiedy prowadzi się auto, a śnieg wali z furią w przednią szybę jako soundtrack świetnie sprawdza się Massemord. Jeden z wielu projektów Nihila (także Furia, Morowe) szczególnie podoba mi się w wydaniu z albumu The Madness Tongue Devouring Juices of Livid Hope. 35 minut walca, który jest black metalem w najlepszym wydaniu. Sprawdza się również w słuchawkach, kiedy chodzi się po ośnieżonych chodnikach, a śnieg pada zawsze w twarz, niezależnie od kierunku w którym się idzie. Jeśli chodzi o muzykę, to mrozem wieje z tekstu.