niedziela, 9 września 2018

Jak kupił mnie death metal: vol 3. Behemoth - Satanica

Behemoth - Satanica


Sklasyfikowanie czwartego albumu gdańskiego zespołu jako death metalowego może już na wstępie wzbudzać kontrowersje. Wszak Nergal od zawsze twierdził, że gra black, bo chodzi przecież o dużo więcej niż warstwę dźwiękową. Kiedy słuchałem tego hałasu po raz pierwszy, gdzieś w okolicy klasy maturalnej, podświadomie wrzucałem tę muzykę do szufladki z death metalem. I mimo że wówczas kochałem się w technicznych łamańcach i technicznych smaczkach a la Death czy Cynic, to jakoś ten twór z wybijającym się swoją "pralką na wirowaniu" Inferno pokochałem od razu.

Satanica kryje mnóstwo kompozycji, o których zaryzykowałbym stwierdzenie, że randomowy fan Behemotha, znający Nergala i spółkę z ery od Demigod bądź Apostasy, w ogóle nie będzie kojarzył. Takie perełki jak Ceremony of Shiva czy Of Sephirotic Transformation and Carnality miażdżą przy każdym przesłuchaniu. Z kolei Chant for Ezkhaton 2000 to według mnie jedyna słaba strona tego albumu. Utwór uwielbiany przez Nergala, niezmiennie grany na koncertach mnie w ogóle nie rusza. Dla mnie album mógłby się skończyć melodyjnym motywem zastosowanym w The Alchemist's Dream. Oryginalnie ostatni kawałek odstaje od całej reszty strukturą kompozycji i brzmi bardzo nijako. Jakże inaczej byłoby, gdyby Satanikę zamykał tekst:


Picture of universe in this simple formula
Love is the Law
Proverb of juggler on the gate engraved
The life is delight
That death is also life

Przyznam, że jestem przyzwyczajony do regularnej wersji albumu, z siedmioma utworami. Starspawn, jako dodatek wypada nieźle, ale burzy mi trochę koncepcję krążka, z którym jestem totalnie osłuchany. Paradoksalnie choć krótki, to nie ma tej energii, co pozostałe i przez to wydaje się być przeciągnięty i upchnięty na siłę. Ale od razu słychać, że pochodzi z tej samej sesji nagraniowej. Zresztą cały album ma to, co już niedługo miało zniknąć z Behemotha, najlepszy wokal Nergala. Na Demigod pięć lat później było już kompletne przekombinowanie, przebrutalizowanie... Starspawn to również początek współpracy duetu Nergal - Krzysztof Azarewicz. Kończy się definitywnie z ostatnim utworem Pandemonic Incantations etap pogańskich fascynacji Behemotha. Od Sataniki, w miarę pogłębiania współpracy z Azarewiczem, mamy już w standardzie thelemy, mandale, okultyzm itd. Na tym albumie zaczęła się praktyka opisywania inspiracji do poszczególnych utworów w booklecie. Tam znajdziemy Crowleya, Spare'a i innych myślicieli, którzy mieli wpływ na Nergala przy tworzeniu. Tę rzecz w wydawnictwach Behemotha bardzo lubię.

W momencie wydania płyty Nergal został sam w zespole. Inferno do niego wkrótce wrócił, a z nim do bandu dołączyli nieoceniony Havoc i imprezowicz Novy. Corpse paint w stylu Immortal gdzieś się zapodział, a gdańska bestia zaczęła serio rozpędzać się z koncertami poza krajem. A potem każdy wie co było, bo przecież Pudelka czytają wszyscy...

Następny w kolejce: Azarath - Infernal Blasting

piątek, 20 kwietnia 2018

Jak kupił mnie death metal: vol 2. Sepultura - Morbid Visions

Sepultura - Morbid Visions

Nie można nauczyć się kultu. Nie można też nabyć według ułożonego klucza uczuć towarzyszących odkrywaniu nowej muzyki. Edukacja muzyczna i eksplorowanie niepoznanych obszarów jest zindywidualizowane i często oparte na przypadku. Ja miałem szczęście, bo trafiłem na kultowy album już na samym początku obcowania z ekstremalną muzyką. I nie będę udawał prawdziwka, który z mlekiem matki wyssał Celtic Frost, Darkthrone i Slayera. Bo to właśnie przypadek zdecydował, że pierwsza była Sepultura.

Ostatni dzień szkoły przed Bożym Narodzieniem w 2002 roku przeznaczyłem na zakup prezentu dla samego siebie. Wybór był oczywisty, CD ze sklepu muzycznego na rynku w Chodzieży. Nie było dużego pola do manewru w interesującej mnie kategorii. Wziąłem w 1/3 w ciemno, w 1/3 za sprawą okładki, a w 1/3 za namową kolegi. Morbid Visions/Bestial Devastation w 2-paku z Roots. Takie Metal Boksy sprzedawał wówczas Metal Mind. Niecałe 60 zł, co wówczas było dla mnie majątkiem. 

Nie zapomnę uczucia wielkiego zawodu gdy odpaliłem krążek w domu. Pierwsze zetknięcie z growlingiem było dla mnie jak uderzeniem obuchem w głowę. Kiedy przełożyłem CD i odpaliłem Roots poczułem się jakbym słuchał Aerosmith. Przebojowość i energia tego materiału to było dla mnie i tak tyci więcej ekstremy na tamtą chwilę. Paradoksalnie Roots otworzył mi oczy i uszy na bardziej korzenne brzmienia w kategorii death metal. Dla rodziny to było za dużo, ale szczęśliwie miałem sporo czasu sam na sam ze sprzętem grającym. Raz nawet w trakcie odsłuchu "jedynki" do drzwi zapukali Świadkowie Jehowy...

Trwa wysyp bandów grających "retro", które świadomie uzyskują "biedny" sound, odrzucają klarowną produkcję i stawiają na siłę pierwotnego przekazu. Mam co do tej mody mieszane uczucia. Są zespoły, które wypadają w tym naturalnie, są takie, które wydają się być po prostu chorągiewką na wietrze. Dość wspomnieć, że największe emocje związane z typowo podziemnym klimatem nagrań wzbudziły we mnie ostatnio słyszane po raz pierwszy nagrania polskiego Slaughter. Tutaj o jakimkolwiek podążaniu za modą nie ma mowy. Czysta ekstrema w jeszcze nieco nieudolnym, ale jakże mocnym i emocjonalnym wydaniu. Morbid Visions to taki wymarzony materiał, by wydać go i rozwiązać zespół. Murowany kult po kilku, kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu latach. Nie jest trudno wyobrazić sobie nawet za 20-30 lat (o ile będzie nawrót mody na podziemie) nastoletnich młokosów z grzywką a la Hetfield z czasów Kill'em All przeżywających ekstazę przy Troops of Doom. W skrócie można powiedzieć, że Morbid Visions to wariacje na temat tego utworu. To drugi po Roots Bloody Roots "hit" Brazylijczyków, który zdobył moje serce. Jak widać szybko uczyłem się ekstremy.

Wyobrażam sobie, co czuli fani, którzy pokochali nieokrzesany, prymitywny ale kipiący energią materiał z debiutu Brazylijczyków. Musieli cierpieć widząc, jak bluźniercze granie ewoluuje w stronę pląsów z krokiem w kolanach. Widzę klimaciarzy z wydziaranymi logosami Sepy, którzy zachodzą w głowę, jak przerobić tatuaż. Sepultura jest jak przyjaciel, któremu bezgranicznie się ufa, ale z czasem oddala się od niego. Ale jak to bywa w takich przypadkach drogi mogą się znów skrzyżować. Sepultura z ostatnich wydawnictw jest na pewno dużo bardziej związana z "true" korzeniami zespołu niż otyły Max Cavalera uprawiający z Soulfly kult THC.

Następny w kolejce: Behemoth - Satanica

niedziela, 15 kwietnia 2018

Jak kupił mnie death metal: vol 1. Death - Symbolic

Death - Symbolic

Album kompletny doczekał się wreszcie recenzji. Wraz z nią ruszy nowy cykl, który powstaje pod wyraźnym wpływem nagrań na youtube, gdzie blogujący o metalu wypowiadali się na temat: Albums that get me into death metal. Zakładam, że powstanie co najmniej 10 recenzji traktujących o krążkach, które zapoznały mnie z metalem śmierci i przekonały do niego. Zacząć muszę oczywiście od zespołu, którego twórczość ma największy wpływ na mój gust muzyczny. Florydzki Death, band Chuck Schuldinera czyli zespół, którego słucham z pozycji klęczącej niemal od pierwszego zetknięcia z jego muzyką.

Gdy w moim życiu panował jeszcze komputer łączący się z internetem przez telefon miałem utrudnione zadanie z dotarciem do muzyki. Bez przesady, nie musiałem prosić krewnych o przysyłanie paczek z zachodu, ale faktycznie nie było łatwo. Moja przygoda z Death rozpoczęła się od wypalonej przez kolegę z klasy składanki. Pamiętam, że wtedy najbardziej wpadły mi w ucho Nothing is Everything i The Philosopher z Individual Thought Patterns. Ale na tym cedeku była spora reprezentacja kawałków z Symbolic. Był na pewno Zero Tolerance, 1000 Eyes i Without Judgement. I właśnie Symbolic zdecydowałem się zakupić za odłożone 25 PLN. Pamiętam, że koleżanka z klasy, zapewne zaniepokojona moim dzikim podnieceniem w czasie przerwy (kupowałem z konta kolegi i dostałem płytę w szkole) zapytała mnie czy to normalne cieszyć się z wydania 25 złotych na dziewięć utworów... Nigdy nie uwierzyłbym, gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że będę występował na scenie grając cover Crystal Mountain dla kogoś, kto przyszedł specjalnie dla mnie na koncert.

A gdy już w moim rodzinnym domu zagościła Neostrada, brałem udział w długiej i zdaje się niezbyt grzecznej dyskusji na temat ostatnich albumów zespołu Death. Rzecz miała miejsce na forum MetalCave, gdzie trafiłem dzięki namowie Freda vel Piotra DreadRocka (do niedawna Unborn Suffer). Ja broniłem stanowiska, że Death to death metal i basta i wszelkie poglądy odmawiające zespołowi Chucka Schuldinera tej etykiety uznawałem za mało poważne. Z czasem muszę przyznać, że dojrzałem, swoje od tamtego czasu przesłuchałem i mogę zrozumieć, a nawet przyznać sporo racji mojemu ówczesnemu oponentowi. Death zmieniał się, nie nagrał dwóch podobnych albumów. Ewolucja nie zatrzymała się na wymianach składów, bo przecież i tak mózgiem przedsięwzięcia był Chuck. Dźwięki z ostatnich albumów chwilami daleko różnią się od korzennego, wzorcowego wręcz death metalu znanego chociażby z dwóch pierwszych albumów. Ale szufladki są dobre dla dziennikarzy, a dla słuchacza liczy się jakość. Tej tutaj nie brakuje.

Takie opisywanie swojego ulubionego albumu jest jak odpowiadanie na pytanie dlaczego kocha się swoje dziecko. Tutaj pasuje mi każdy element. Jest dużo więcej zimnego, dusznego klimatu, który w pewien sposób zwiastuje już sama okładka. Wokal przekonuje dużo bardziej, niż na wydany 3 lata później The Sound of Perseverance. Przyznam, że jeśli do czegoś mogę się w twórczości Chucka przyczepić, to właśnie do tego growlu/skrzeku z ostatniego albumu Death. Muszę z żalem stwierdzić, że nie znoszę słuchać kompozycji z Symbolic wykonywanych na Live in LA, bo tam właśnie już taki wokal masakruje pozycje z mojej ukochanej płyty. A jak jeszcze w wersji DVD patrzę na gibiącego się jak rezus Shannona Hamma, to za każdym razem odczuwam zażenowanie.

A był czas, że ten krążek kręcił się w moim odtwarzaczu kilkanaście razy każdego dnia. Nawet gdy odpalę go po długiej przerwie pamiętam 90% tekstów. Śmiem twierdzić, że rozpoznałbym kompozycje "po jednej nutce". Gdybym miał wybrać z całej twórczości Chucka jeden utwór, który cenię najbardziej, to bez chwili zastanowienia wybrałbym tytułowy numer z albumu Symbolic. Otwierający walcowaty riff, pierwszy wers tekstu (I don't mean to dwell but I can't help myself), który długo był moim statusem na Gadu-Gadu, wreszcie najwspanialsze solo gitarowe jakie znam. I co ciekawe solo grane jest przez drugiego gitarzystę, Bobby'ego Koelble. Odkładając na bok wazelinę, muszę przyznać, że długo słuchałem Symbolic z odczuciem: siedem gniotących kawałków i dwa dobre na dokładkę. Do dziś najmniej pasują mi zamykające album Misanthrope i Perennial Quest. Z czasem doceniłem ich jakość. Ostatni wałek na Symbolic  był już tutaj przywoływany przy okazji recenzji albumu Carnival is Forever Decapitated.  

Następny w kolejce: Sepultura - Morbid Visions

poniedziałek, 12 lutego 2018

Gładź po latynosku

Fractal - Unexpected Dynamic

Nie samym gruzem żyję człowiek... I w ramach death metalu jest miejsce na odrobinę zwolnienia i nienachalnych melodii. Jeżeli myślicie jednak, że polecam w tej recenzji album, którym zjednacie sobie przyszłego teścia, czy dobrze rokującą znajomą płci żeńskiej, to najpierw radzę zaserwować alkohol. I to raczej w pobudzającym wydaniu.

Tego typu estetyka ma to do siebie, że można jej zarzucać sztuczne wręcz ugrzecznienie. Perkusja nie jest chłostą po nagich plecach, a tylko smagnięciem szpicrutą. Miałem tak z Traced in Air zespołu Cynic. Świetny album, ale umówmy się, że nazwać takie granie ekstremalnym to jak porównać dobre porno do gwałcicieli dobrego smaku a la Grey. Konfrontowanie go z debiutem jazz metalowców z Florydy również nie wypada korzystnie.

Wytatuowany rękaw i tunele w uszach nie zrobią z mięczaka twardziela, ale dobre kompozycje i wyważone proporcje mogą sprawić przyciągnięcie uwagi. I choć słuchaniu na początku może towarzyszyć dysonans, bo to jednak nie to, co kocha się najbardziej, to kolejne wciśnięcia przycisku play są kwestią czasu. Egzotyki całości dodaje pochodzenie tego składu. Fractal są z Wenezueli. W dodatku w internecie wcale nie jest łatwo o informacje o nich.

W tym graniu przede wszystkim urzekły mnie sprawność techniczna muzyków i sprowadzone do minimum używanie czystych wokali. W przeważającej części materiał jest instrumentalny i to też jest atut. Nie ma efektu "gramy emo ale dla niepoznaki przyjebiemy growlem", co niestety u wielu bandów odrzuca mnie przy pierwszym odsłuchu.

Dla zainteresowanych cały album do odsłuchu na soundcloudzie.

Ocena: 9/10

sobota, 6 stycznia 2018

SU: Gruntowanie tynku maszynowego

Kontagion - [R-!-E]LENTLESS

Chciałbym widzieć minę Sfensona, kiedy zobaczy, że wreszcie napisałem tę recenzję. Może namówię go, połączę się z nim na skypie i zrobię  print screen (pisałem to jakieś pół roku temu...).

Nienawidzę znawców. Kiedy czytam komentarze pod klipem na youtube, że przecież to jest leśny black metal, a nie pogański black metal albo, że tylko pierwsze płyty rządzą, mam dość. Co ciekawe muzyki szukam często po szufladkach, paradoksalnie lubię moment, kiedy stwierdzam, że muzyka się podoba, ale etykietę przypisałbym zupełnie inną. Myślę, że w przypadku Kontagion napisanie o inspiracji Godflesh byłoby ignorancją, podobnie jak wytykanie każdej thrashowej kapeli, że gra jak Metallica. Sfenowi udało się połączyć w całość muzykę, oprawę graficzną, nawet merch sprzedawany razem z albumem. Niech za rekomendację dla tego materiału posłuży fakt, że nie znam drugiego takiego zespołu w Polsce. A w podziemiu dłubię od dawna i z namiętnością.

Nienawidzę muzyki, która nie zostawia po sobie żadnego wrażenia. Nie napiszę, co mnie w tym albumie urzekło. Mógłbym zaznaczyć jedynie, że dzięki samplom został uzyskany efekt, o którym była mowa w Rejsie. Czyli morda się cieszy, bo słucha się fragmentów, które człowiek już zna. Wyższość szeroko rozumianego metalu nad popem atakującym z radia widzę w tym, że pobudza intelekt. Intertekstualność, koncept, konwencja. W ostrym graniu nie chodzi o to, żeby disco polo przepuścić przez przester. Tu są nawet chórki, ale przede wszystkim jest walec gniotący swoim ciężarem. Kontagion dołącza do Iperytu i Samaela (z Passage) jako trzeci zespół, w którym idealnie pasuje mi automat perkusyjny.

Nienawidzę recenzji, po których gołym okiem widać, że nie mają uzasadnienia nawet w jednym uważnym zapoznaniu się z opisywanym materiałem. Mnożą się takich setki w internecie. Etykietka ze stylem, opis składu, ocena i jedziemy dalej. Jest taki recenzent w "podziemiu". Z Bydgoszczy nota bene... Napisanie tej recenzji było dla mnie sporym wyzwaniem. Ale ten materiał nie traci nic przy kolejnych przesłuchaniach. Mało tego, jest tak wielowarstwowo pokombinowany, że nie ma szans wychwycić wszystkich smaczków po kilku odsłuchach. Słychać w tym chemię, słychać egzekucję.

A Sfenson właśnie dziś zagra w moim mieście z Unborn Suffer. Ciekawe, czy mi uwierzy, że skończyłem recenzję... :)

Ocena: 8,5/10