sobota, 27 listopada 2010

Turecki specjał


Cenotaph - Puked Genital Purulency

Odgłosy z rzeźni przeplatane samplami przywodzącymi na myśl soundtracki horrorów z lat 80. Do tego krwisto czerwona okładka, w dwóch makabrycznych wersjach i zdjęcia odciętych kończyn wewnątrz wkładki. Niezrozumiałe teksty i dumnie eksponowany na jednym ze zdjęć t-shirt Mortician. Po prostu rzeźnicki brutal death.

Czwórka muzyków z Ankary na Puked Genital Purulency jest w wybornej formie. Mimo niejako wpisanej w ramy gatunku nieprzystępności materiału, całość jest mało męcząca. Produkcja jest na tyle klarowna, że słuchacz nie męczy się ścianą niezrozumiałych dźwięków. W dodatku klasyczny dla brutal death bardzo głęboki growling bardzo dobrze współgra z muzyką. Chociaż oryginalny na pewno nie jest.

Płyta została zakupiona w ciemno, na bazarze w Istambule, po upewnieniu się, że zespół jest true i że pochodzi z Turcji. Ekipa ze stolicy kraju Ataturka, nagrała po PGP jeszcze trzy krążki. Łącznie ma ich w dorobku pięć. Wydany w tym roku Putruscent Infectious Rabidity różni się już znacznie od albumu z mojej kolekcji. Odmienne brzmienie, bardziej chłodne. Kompozycje szybsze, bardziej skondensowane. Słychać postęp techniczny, ale jeśli miałbym wybierać, to wolę szczere emocje jakich z pewnością mnóstwo jest na drugim albumie bandu z Ankary. Wypadać posłuchać tej płyty, nawet jeśli nie ma się tak jak ja, fioła na punkcie miasta dwóch kontynentów.

wtorek, 23 listopada 2010

Lek na ból głowy


Star of Ash - The Thread

Gdybym miał wybrać najlepszy album poznany dzięki last.fm, to The Thread miałby spore szanse na wygranie takiej rywalizacji. Piękna okładka od razu przyciąga wzrok. Typowo norweska piękność (w końcu życiowa partnerka Ihsahna) Heidi Solberg Tveitan i równie cudowna gablota w tle. Jest klimat, jest tajemnica, jest zaniepokojenie, że muzyka może to pierwsze wejrzenie zepsuć.

Nic z tych rzeczy. Melancholia i przede wszystkim przestrzeń, brak granic i uczucie wypełnienia dźwiękami. Głos Ihriel wręcz hipnotyzuje, w dodatku nie jest jedynym atutem, jak w wielu przypadkach tego typu przedsięwzięć. Na The Thread każdy muzyk jest równie ważny. Całość jest idealne rozplanowana. Długości utworów są takie, że żaden z numerów nie jest w stanie się znudzić.

Atutem albumu jest fakt, że może spodobać się zarówno fanom muzyki w stylu The Gathering, jak i namiętnym słuchaczom trip hopu. Doskonałość kompozycji jest na tyle niepodważalna, że nawet gdyby Ihriel śpiewała wszystkie dziesięć utworów w wymyślonym przez siebie języku, to i tak nie miałoby to znaczenia. Muzyka>>>słowa. Tak było, jest i będzie.

Gdyby ten album był tylko przeciętny, gdyby nawet był słaby, to obecność wśród gości kogoś takiego jak Garm, byłaby podstawowym chwytem mającym przyciągnąć słuchaczy. Ja dodaję to tylko na marginesie. Tym bardziej, że dopiero dzisiaj zdałem sobie sprawę, że lider Ulver maczał w tym cacku palce.

Jeżeli uczysz się języków i stosujesz metody koncentracji w postaci muzyki relaksującej, tak często dodawanej do kursów multimedialnych, to spróbuj starcia ze Star of Ash. Nie wykluczam, że efekt może być niepożądany. Języki raczej na pewno przegrają z chęcią kolejnego odsłuchu jednej z najlepszych norweskich grup muzycznych jakie dane mi było usłyszeć.

Crossing Over

niedziela, 14 listopada 2010

Bunt nierdzewny


Soundgarden - Badmotorfinger

Grunge to gatunek, z którym zaznajomiłem się wyjątkowo późno. To pewnie efekt z jednej strony młodego wieku, w jakim byłem w momencie świetności tego gatunku, z drugiej strony braku dostępu do telewizji satelitarnej przez całe dzieciństwo. Muzyka z Seattle prawie w całości jest dla mnie oznaczona piętnem świadomych poszukiwań i zamierzonych wyborów. Muzyka buntu trafiła do mnie właśnie wtedy, kiedy buntowanie zaczynało mi się powoli nudzić.

Nie wiem dlaczego, ale pierwsze kontakty z nowym zespołem zawsze decydują o moim przyszłym stosunku do niego. Owszem, potrafię się przekonać do czegoś, co na początku mi nie podeszło, potrafię też znudzić się do czegoś, co w pierwszym odczuciu wydaje się wyjątkowo interesujące. Chodzi mi raczej o to, że jeśli po pierwszych starciach z twórczością grupy mam swojego faworyta, ulubiony album, itp. to tak już raczej zostaje. Chociażby z sentymentu. A inne zdanie pozostałych tylko ten wybór umacnia.

Tak też jest w przypadku zazwyczaj drugiego w rankingach albumu Soundgarden. Badmotorfinger od początku został moim faworytem i jest nim do tej pory, mimo że odkrywam coraz więcej interesujących dźwięków na pozostałych albumach. Pierwszym utworem Soundgarden, który zacząłem kojarzyć był w końcu Outshined

I just looked in the mirror
Things aren''t looking so good
I''m looking California
And feeling Minnesota

Płytę przepełniają przeboje. Podążając za kolejnością zaproponowaną przez zespół, Rusty Cage z genialnym wstępem. Zaraz po nim mój walcowaty przebój, a następnie monumentalny Slaves and Bulldozers. Ani sekundy nudy, start idealny by zaciekawić słuchacza. W takich momentach (na płytach bardzo dobrych chwilę później) najczęściej zaczynają się wypełniacze. Taki układ jest najlepszy, bo odbiorca i tak zapamiętuje najlepiej początek i koniec. Tak działa nasz organizm i nic na to nie poradzimy. Siła Badmotorfinger tkwi w tym, że ten longplay wypełniaczy nie zawiera. 57 minut w dwunastu odsłonach, które uparcie powodują, że play wciska się raz jeszcze. Najbardziej dobitne zaprzeczenie fizjologii to utwór szósty. Somewhere z tekstem wydawałoby się banalnym:

I wish to wish I dream to dream
I try to try and I live to live
And I die to die and I cry to cry

...wwiercił się swego czasu w moją głowę tak, że potrafiłem słuchać go dziesiątki razy w oderwaniu od reszty piosenek. Zaraz za nim Searching..., który z każdym słuchaniem irytuje mnie coraz mocniej beznadziejnym wstępem. Na szczęście intro można wybaczyć, gdy utwór rozkręca się na dobre. Żadnego beczenia czy szczekania,  tylko pure Seattle. Miało być bardziej krytycznie, a wyszło po raz kolejny pisanie w stylu tribute. Trudno, taki mam sposób uciekania od  pisania magisterki. Cytując kolejny krążek Ogrodu Just like suicide…

niedziela, 17 października 2010

W zaciszu gościnnych ud

Nosowska - Puk. Puk

Wśród albumów uwielbianych są zarówno takie, których słucha się na okrągło, jako jednej niepodzielnej całości, jak i takie, które w starciu z uchem raz na jakiś czas potwierdzają coraz dobitniej swój geniusz.

Do starej, dobrej Nosowskiej wróciłem sprowokowany dyskusją nad ostatnim dziełem zespołu Hey, o którym jeszcze tu napiszę, bo muszę dodać łyżkę dziegciu do miodu, którym zapełniam ten blog. Po starciu z ostatnim dzieckiem warszawsko-szczecińskiego zespołu dopełnionym traumą koncertu na poznańskim Starym Rynku nie wykluczam, że po następny krążek Heya najzwyklej w świecie nie sięgnę w ogóle.

Solowy debiut Nosowskiej jest niezwykle spójny. Nie wiem czy miał to być concept album, ale faktem jest, że tylko otwierający album utwór Jeśli wiesz co chcę powiedzieć wykorzystany w filmie Krauzego Gry uliczne różni się od pozostałych. Całość spajają bardzo kobiece teksty utworów, napisane w sposób na tyle intrygujący, że nie pozwalają przejść obok nich obojętnie. 

Gdybyś jutro zastanawiał się kim jest kobieta wisząca w łazience

To ja Zofia twoja od 25 lat żona

Kobiecy punkt widzenia jest czytelny do bólu. Wiadomość wysyłana płci przeciwnej nad wyraz jasna. Album niesie za sobą rodzaj przesłania, a to daje jej dodatkowej wartości. Teksty prowokują, chwilami wręcz odpychają nachalnym naturalizmem.

Co noc udzielam ci schronienia między swoimi udami

i staję się twą ojczyzną moje łono

Ile bym dał, by wróciła Nosowska z tamtych lat...




środa, 4 sierpnia 2010

definicja słowa wzór


Black Sabbath - Black Sabbath

O tych ośmiu utworach napisano już wszystko, a pewnie i tak będzie się pisać dużo jeszcze tak długo, jak dziennikarstwo muzyczne będzie komukolwiek potrzebne. Mnie do przerwania leniuchowania skłoniła atmosfera deszczowego dnia, do której pierwsze dzieło czwórki z Aston pasuje jak ulał. Innym impulsem do pisania o muzykach z Birmingham był występ niejakiego Nigela Kennedy'ego na Przystanku Woodstock. Koszulka The Villans uświadomiła mi, że nie mam pojęcia któremu klubowi z rodzinnego miasta kibicuje Osbourne. Anglik nie interesujący się futbolem? Nonsens.

Sześć kawałków autorskich i dwa covery (w tym jeden z nich raczej pod postacią swobodnej interpretacji pierwowzoru). Co najdziwniejsze, od kilku tygodni (tak, ten album da się odkryć na nowo) The Warning właśnie, jest moim faworytem jeśli chodzi o debiut Sabbath. Wspaniały bluesowy feeling zarówno w grze instrumentalnej jak i we wspaniałej formie wokalnej Ozza. Nie zawaham się nazwać tego występu Księcia Ciemności najlepszym w karierze, a ta przecież trwa do dnia dzisiejszego.

I was born without you babe
but my feelings went a little bit too strong

Długi czas szalałem za utworem N.I.B., który dawał mi impuls do szukania w sobie talentu do gry na basie. Niestety do dziś go nie znalazłem, ale coś tam z intra Butlera brzdąkać umiem. Tekstowo ekipa Iommiego prezentuje się tu wyjątkowo wysoko jak na debiutanckie próby, a wyznania Osbourne'a powodują, że chyba nie tylko mnie uśmiech pcha się na usta.

Look into my eyes you'll see who I am
My name is Lucipher please take my hand

Takie rzeczy mówią bardzo dużo, gdy jest w okresie licealnym, nawet gdy ma się w dupie ideologię. Nagranie tego albumu z marszu to dowód na to, że geniusz to jest coś co się po prostu ma, coś co sprawia, że cudowne owoce rodzą się mimowolnie. Energia towarzysząca temu krążkowi pozwoliła nawet nie schrzanić kawałka The Wizard, mimo że za instrument chwycił w nim OO. Przyznam się, że długo nie mogłem uwierzyć, że właśnie mój idol obsługuje w tym bluesidle harmonijkę. Jak pomyślę, że członkowie BS spłodzili ten album będąc w wieku w jakim jestem obecnie, to robi mi się strasznie wstyd. Czas zacząć równać do najlepszych.

wtorek, 27 lipca 2010

potop szwedzki


Entombed - Uprising

Bardzo przyjemne jest stopniowe zdawanie sobie sprawy, że album którego słucha się od pewnego czasu, powoli wchodzi do kanonu ulubionych dźwięków. Ostatnie czasy upływają mi pod znakiem powrotu do szeroko rozumianej klasyki. Były dni Pink Floyd, wrócił Death, a teraz zapętliły mi się w odtwarzaczu albumy Black Sabbath i wcale nie tak odległe od kwartetu (tylko 1970-1978!;)) z Birmingham płyty Szwedów. W kolejce do opisania pozostaje długograj innego skandynawskiego zespołu, ale on nie wyzwolił we mnie takich emocji jak niespełna 44 minuty Uprising. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że obok Mastodona i Danziga pojawił się kolejny zespół, na którego koncert jestem w stanie wydać każde pieniądze.

Po szóstego długograja Szwedów sięgnąłem niejako z obowiązku, by uzupełnić luki w wiedzy na temat dyskografii zespołu. Po ostatnich tygodniach, które utwierdziły mnie w przekonaniu o wielkości Wolverine Blues i pozwoliły na nowo odkryć Left Hand Path i pokochać Morning Star, starym zwyczajem zacząłem zgłębiać resztę. Pierwszym krokiem było Powstanie, chwalone na łamach czasopisma muzycznego, które swego czasu często czytałem.

Zetknięcie z albumem z 2000 roku spowodowało, że pewnie szybko nie poznam reszty dorobku L. G. Petrova i spółki. Uprising całkowicie zdominował mnie, zmiażdżył i przytłoczył. Nie wiem kiedy ostatnio słuchałem tak często jednego longplaya. 

Zaczyna się bardzo ciekawie (to już tradycja - płyty z dobrym otwieraczem mają drogę otwartą by zostać przeze mnie docenione), Seeing Red od pierwszego przesłuchania daje się zapamiętać, a z każdym kolejnym odsłuchem dodatkowo sporo zyskuje. Drugi kawałek, Say It in Slugs, wcale nie zwalnia, wręcz przeciwnie, jest chyba obok zamykającego krążek In the Flesh najlepszą kompozycją na Uprising. Odsłuch drugiego w kolejności utworu zafundował mi spory ból głowy. Mogłem przysiąść, że bliźniaczo podobny riff gdzieś już słyszałem. Z Entombed miałem do czynienia wieki temu i raczej dopadłem tylko LFP, WB i Inferno, więc na pewno znałem tę melodię z innego źródła. Po całym dniu męki okazało się, że Cavalera Conspiracy zbliżyła się do riffu Szwedów w kawałku Must Kill. 

Co o samej muzyce? Dużo punkowej energii, czyli prosto, szybko i do przodu, a wszystko to polane korzennie deathmetalowym szwedzkim sosem. Sporo chwytliwych, ale nienachalnych melodii, plus wspaniały głos Petrova. Skład zespołu jeszcze pięcioosobowy, z basistą Jörgenem Sandströmem z wielkiego Grave. Do tego nieskomplikowana oprawa graficzna przywodząca na myśl The Misfits. Wielką zagadką pozostaje fakt, jak już rok po tak świetnej płycie tak udało się stworzyć kolejne arcydzieło - Morning Star?

czwartek, 21 stycznia 2010

podsumowanie część V - Allah Akbar!

Nile - Those Whom The Gods Detest

Należą do zespołów idealnych. Udaje im się nagrywać udane albumy w zamkniętej konwencji zarówno muzycznej jak i tekstowej. Trzeba mieć świadomość, że załoga Karla Sandersa obierając taką a nie inną drogę osiąga cele stale balansując na graniczy kiczu, z każdym kolejnym albumem zbliżając się jednak do perfekcji.

Nile wydaje się być zespołem stworzonym do ubóstwiania. Technika na najwyższym poziomie, mocne przyłożenie, brutalny ale nie męczący wokal, a w tym wszystkim masa melodii wpadających w ucho (sic!). W dodatku interesujące koncepty tekstowe stwarzające w połączeniu z muzyką unikalną atmosferę. Those Whom The Gods Detest, to pierwszy album Nile, który przebił w moim prywatnym rankingu In Their Darkened Shrines. Jeżeli porównamy oba materiały widzimy, że amerykański zespół wykonał kolosalną pracę i zrobił ogromny krok naprzód. 

Najpiękniejszym w nowym Nile jest to, że cały czas słychać, że zespołowi się chce. Nie sposób znużyć się ich muzyką. Jest tak przestrzenna i wymaga tak wiele uwagi by dać się przyswoić w całości, że mierzenie się z nią daje poczucie rozrywki wręcz intelektualnej. 

Zespól nie wzbudza sensacji, nie prowokuje, nie epatuje jawnym bluźnierstwem i nie mami dzieciarni trywialnym satanizmem. Po prostu oferuje wysokiej klasy artystycznej dzieło, pewnie utwierdzając mnie w przekonaniu, że mogę spokojnie postrzegać go jako jeden z niewielu bandów, których kazdych dźwięk można brać w ciemno.

Kafir!

poniedziałek, 18 stycznia 2010

podsumowanie część IV - powrót króla



Pestilence – Resurrection Macabre

Od jakiegoś czasu odnotować można w świecie muzyki rockowej zjawisko powracania zespołów, które z różnych przyczyn decydują się na reaktywację. Choć ta moda kojarzy się raczej z koniecznością podjęcia pracy i wykorzystaniem wypromowanej wcześniej na rynku marki, to jednak równie często decyzje o powrocie przyjmowane są przez fanów z wielkim entuzjazmem. Jako że w death metalu komercji nie ma (;)), to w wypadku powrotu Pestilence można się skupić na artystycznych walorach najnowszych nagrań składu z Enschede.
Jestem fanem, któremu nie dane było śledzić ich rozwoju na bieżąco. Mało tego, poznawanie legendy technicznego death metalu zaczynałem kompletnie na opak, od Spheres, ostatniego krążka nagranego przed rozwiązaniem zespołu w 1994 roku. Od albumu maksymalnie wysublimowanego, daleko odbiegającego od reszty repertuaru Holendrów, najmniej brutalnego, a najbardziej eksperymentalnego w ich karierze. 
Pestilence, to zespół, który łykam w całości. Nazwa zespołu, elektryzowała mnie od pierwszego artykułu, który o nich przeczytałem i sprawiła, że już wtedy, nie znając kompletnie muzyki, która tworzą, byłem w stu procentach po ich stronie. Nie czuję obrazy, gdy ktoś uznaje wyższość pierwszych krążków niderlandzkiej ekipy nad tworami współczesnych im kompozycji moich ulubieńców z Death. Nie przeszkadzają mi nawet w najmniejszym stopniu animozje między oboma zespołami, który miały miejsce w dobie świetności deathmetalowej sceny.
Resurrection Macabre nie jest powrotem idealnym w sensie poziomu muzycznego. Będąc w formie, wznosząc się na wyżyny umiejętności Patrick Mameli i spółka z pewnością zgniótłby wszystkich w tym rankingu. Doceniam tę płytę bez żadnych wątpliwości bo słyszę na niej, to czego brakowało bocznym projektom muzyków grupy. Nie potrafiłem dotrzeć do istoty muzyki C-187, choć imponowała składem, jednym słowem po prostu tęskniłem za magią nazwy twórców słynnego Malleus Maleficarum.
Nowy album Holendrów jest kompozycyjnie zbliżony raczej do mocniejszego wydania Pestilence i najbardziej nawiązuje do Consuming Impulse. Klasę zespołu można sobie uświadomić, gdy postawi się ich nowe utwory przy bandach z ich czasów, które nie przerwały grania ani na chwilę. Jeśli posłuchamy po RM nowych Cannibal Corpse czy Obituary, nie ma wątpliwości, że Pestilence góruje nad weteranami świeżością podejścia i przede wszystkim porusza się w dużo mniej wyeksploatowanej stylistyce.
Nagranie tego albumu ma dla mnie bardziej osobisty charakter i pozwala wierzyć, że powstanie jeszcze muzyka spod znaku Pestilence, która choć trochę pozwoli wyzwolić emocje podobne do tych odczuwanych przy Testimony of the Ancients czy Spheres.
stary i nowy Pestilence

niedziela, 17 stycznia 2010

podsumowanie część III - cudze chwalicie...


Bright Ophidia - Set Your Madness Free

Inteligencja. To słowo natrafniej charakteryzuje najnowszy album białostockiego zespołu Bright Ophidia. Rozumne łączenie dźwięków i niewątpliwie olbrzymi talent kompozytorski powodują, że kilkadziesiąt minut muzyki, do której pasują takie szufladki jak progressive death, prog-metal czy po prostu alternative, są całkowicie pozbawione nudy. Wręcz przeciwnie, wielowarstwowe utwory dzięki zawiłej konstrukcji , pozwalają odkrywać się na nowo przy kolejnych odsłuchach. Daleko im przy tym do matematycznej nudy wirtuozów spod znaku Malmsteena czy Petrucciego. 

Nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałem polski zespół, który w moim przekonaniu brzmiał jak udany kontynuator (nie kopista) mistrzów z niedawno reaktywowanego Cynic. Całość kojarzy się z amerykańskimi mistrzami jazz-death, ale jednak brzmi świeżo, żeby nie powiedzieć odkrywczo. Dość powiedzieć, że na jednym krążku słyszy się wpływy wspomnianego Cynika, Dream Theater, czy nawet grania w stylu Opeth.

Białostocką ekipę znam (choć tylko z nazwy) stosunkowo długo, bo czytałem o nich już w czasie premiery ich drugiego krążka. I może właśnie dlatego, kierowany jakimś sentymentem/ciekawością sięgnąłem po najnowszy album. Tylko czystym przypadkiem udało mi się trafić na prawdziwą perłę, która już w momencie premiery, zdaje się ginąć (przynajmniej moim zdaniem) przywalona setkami bardziej medialnych nazw i lepiej wpisujących się w rynek kompozycji. Jako, że mojemu zestawieniu towarzyszy misja popularyzatorska, ten album pasuje do niej jak ulał. SYMF to albym dla lubiących intelektualną muzykę. Nie rozkręci imprezy, nie obudzi w drodze do pracy, ale jeśli da mu się szansę pozostanie na długo w odtwarzaczu.

środa, 13 stycznia 2010

podsumowanie część II - trybiący mechanizm

Sepultura - A-Lex

Są zespoły, które darze uwielbieniem za wszystko, co stworzyły. Potrafię docenić każdy utwór, podoba mi się to, co robią bez względu na to, czy ewoluują, czy grają to samo przez kilkanaście lat kariery. Sepultura, niestety, nie należy do grona tych zespołów. Początek kariery Derricka Greena w zespole po odejściu Maxa Cavalery, to dla mnie kompletna biała plama i zejście poniżej poziomu pierwszych, jakże naiwnych i trywialnych w przekazie utworów nagrywanych z oryginalnym wokalistą. Tym bardziej cieszyło mnie w ostatnim czasie, że nowa Sepultura zaczęła nagrywać znów krążki, o których mogę powiedzieć, że są po prostu bardzo dobrą muzyką, nie zastanawiając się, czy to jeszcze thrash, czy death, czy co innego. 

A-Lex, to trzecia z kolei, po Roorback i Dante XXI, płyta Brazylijskiego zespołu, którą charakteryzuje wysoka jakość muzyczna. To drugi kolejny album koncepcyjny - poprzedniczka mówiła o Boskiej Komedii, a tym razem Kisser i s-ka wzięli się za bary z Anthonym Burgessem i jego Mechaniczną Pomarańczą. Pomagał też klasyczny już film Stanleya Kubricka o tym samym tytule.

Jeżeli ktoś, po zapoznaniu się z takimi killerami jak Morbid Visions, czy już nieco oszlifowany Arise, pomyślałby, że Sepultura weźmie na warsztat kompozycje Beethovena, to musiałby być niespełna rozumu. 
Płyta płynie szybko i ze sporym wykopem. Całość składa się z 18 kawałków, wśród których znajdują się cztery przerywniki zatytułowane po prostu A-Lex. Koncept jak koncept, tworzy jedną wyjątkowo zgraną całość, mimo że składają się na nią kawałki iście czadowe jak np. Moloko Mesto (ciekawe ilu będzie takich co nie będą wiedzieć o co chodzi w tym tytule) jak też momenty spokojniejsze. 54 minuty dzięki niewątpliwemu talentowi kompozytorskiemu Andreasa Kissera, potrafi sprawić, że A-Lex będzie odsłuchiwany kilka, a nawet kilkanaście razy pod rząd.

Trudno jest konkurować z dziełami Burgessa i równie świetnym filmem Kubricka szczególnie w ocenie fana obu tych pozycji. Według mnie Sepultura w obecnym składzie (pozbawionym kolejnego oryginalnego członka - Igora Cavalery) wzniosła się na wyżyny. Dodała świeżości i nowej jakości wyżej wymienionym dziełom, ukazując bardzo ciekawą interpretację i być może spowodowała, że wielu fanów sięgnie po pierwowzory.

Pisałem w poprzedniej odsłonie podsumowania, że Death March Fury czekał na wyróżnienie bardzo długo, ale teraz doszedłem do wniosku, że pierwszym albumem, który oczarował mnie w ubiegłym roku był właśnie A-Lex. Mam nadzieję, że kolejne nagrania z Greenem będą równie udane. Ciekawe czy będzie concept album?

poniedziałek, 11 stycznia 2010

podsumowanie część I - śmiercionośna furia


Masachist - Death March Fury

Ta płyta od pierwszego przesłuchania przekonała mnie o swoim geniuszu. Rzadko mi się zdarza, żeby jakikolwiek materiał muzyczny podszedł mi równie dobrze za pierwszym razem. Geniusz, to w sumie nie tyle za duże, co niestosowne wyrażenie do dźwięków opatrzonych jakże wymowną nazwą brutal death metal

Masachist to tzw. supergrupa. Tworzą ją muzycy m.in. Yattering, Azarath, Vesanii. Znaczące i zacne to nazwy, ale podszedłem do odsłuchu z rezerwą, bo miałem mieszane uczucia po obcowaniu z innymi tego typu tworami z Dies Irae na czele. Samo sformułowanie supergrupa zwiększa wymagania i tak też było w wypadku Masachist.

Jeśli wyróżniam, to wypada chwalić, więc przede wszystkim zacznę od przecudownego otwieracza. Pierwszy kawałek po prostu miażdży czaszkę, wwierca się w głowę i robi ze mną to, co zwykle zmusza mnie do myślenia, czy jestem normalny - do uśmiechania się samemu do siebie i ciarek na plecach. 
Wielkim atutem grupy, którą (ponoć) dowodzi Thrufel jest również potężny wokal Saurona aka Pig, mojej dawnej wielkiej miłości z czasów Winds of Creation. Jeżeli ktoś nie rozumie fanów Decapitated, którzy woleli go od Covana, to polecam wsłuchać się w dźwięki tego krążka. Choć muzyka jest jednak zupełnie inna.

To, co każe mi nieco ochłodzić entuzjazm, to świadomość, że każdy z członków zespołu ma indywidualne zobowiązania i może to się odbić na przyszłości tego projektu. Nie ma co spodziewać się długich tras koncertowych, które mogłyby rozsławić Masachist. Mam nadzieję, że skład pozostanie niezmieniony i będzie mi dane przekonać się o jej wartości na kolejnych albumach.

Death March Fury to płyta, która najdłużej chyba czekała na sporządzenie tego typu zestawienia. Nie sprawdzałem, kiedy dokładnie została wydana, ale mam wrażenie, że słucham jej od bardzo dawna, że znam każdy jej dźwięk. Nie tylko zyskała moją sympatię w poprzednim roku, ale wręcz weszła do kanonu moich ulubionych dzieł.

muzyczne podsumowanie roku 2009

Wpadłem na pomysł podsumowania roku 2009 w kategorii: szeroko rozumiana muzyka. Początkowo myślałem, że postaram się wybrać dziesięć najlepszych albumów poprzedniego roku, ale zamysł ten zmieniłem. Postanowiłem, że zrobię listę jak najbardziej subiektywną i naznaczoną osobistymi preferencjami, całkowicie pozbawioną wpływu takich czynników jak: popularność zespołu, wysokość sprzedaży, pochodzenie. 

Punkt ostatni może być największą kontrowersją, bo już teraz mogę zapowiedzieć, że Polska będzie w rankingu reprezentowana bardzo licznie. Na tę decyzję wpłynął fakt, że to właśnie polskich zespołów słucham ostatnio najczęściej, a chciałem uniknąć sytuacji, że jakiś krążek zostanie wyróżniony tylko i wyłącznie ze względu na to, że był ważnym wydarzeniem, zauważyła go prasa, etc.

Niektórych albumów może zabraknąć po prostu dlatego, że nie zdołałem do niego dotrzeć, nie zdążyłem się do niego przekonać, bądź nie wiem o jego istnieniu. Nie zamierzam się kierować opiniami innych (choć z pewnych ściągawek korzystałem;). Jako namiętny słuchacz chciałbym w takim rankingu na cudzym blogu znaleźć choć jedną pozycję, której nie znam, a która jest warta poznania. Mam nadzieję, że ktoś znajdzie taką u mnie.

środa, 6 stycznia 2010

młot na inkwizycję


Lustmord - Heresy

Ostatnio najchętniej słucham albumów, które albo utwierdzają mnie w przekonaniu, że stoję po dobrej stronie mocy i przypominają cudowne czasy, kiedy dzień bez porządnej porcji łomotu był dniem straconym, albo sięgam po coś zupełnie innego, po coś, czego nigdy bym się po sobie nie spodziewał. Płyty z tej drugiej kategorii, co dziwne jeszcze bardziej, bardzo często na długo zadomawiają się w moim odtwarzaczu. Coś się kończy, coś się zaczyna jak napisał pewnego razu wielki Sapkowski.

Bez zbędnego owijania w bawełnę, bo z góry wiadomo, o którą kategorię chodzi tym razem. Zacznę od okładki. Absolutne, niepodważalne dzieło sztuki, mało tego, odważę się stwierdzić, że grafika na okładce albumu Lustmord jest dopasowana w najwłaściwszy ze znanych mi przypadków sposób do muzyki. Oprawa wizualna idealnie oddaje klimat i duszę muzyki znajdującej się na krążku.

Słowo dusza właściwie w tym wypadku mogłoby stać się zamiennikiem dla muzyki, bo słuchając Heresy zapomina się, że ma się z nią do czynienia. Głęboko w głąb świadomości wwierca się złowieszcza atmosfera. A trzeba naprawdę dużego talentu, by tworząc utwory pozbawione warstwy werbalnej, nie zanudzić słuchacza. Jako wielki wróg wszelkich dłużyzn w muzyce (vide solówki à la John Petrucci mnożone w nieskończoność), nie zauważam w tym wypadku jakiejkolwiek monotonii, jest wręcz odwrotnie – chce się, żeby muzyka sączyła się przez słuchawki (inaczej sobie słuchać tego materiału nie wyobrażam) w nieskończoność.

Perfekcję tych kilkudziesięciu minut sztuki na najwyższym poziomie najlepiej oddaje fakt, że naprawdę potrafi głosić herezję, bez użycia jakichkolwiek słów. Muzyka bez muzyki, dźwięki z gatunku tych, które słyszane przez innych mogą poddać w wątpliwość zdrowie psychiczne jakiegokolwiek fana Lustmord.  

Tym, którym czegoś, mimo wszystko brakuje, polecam poczytać w jaki sposób Brian Williams nagrywał ten krążek. Chociaż według mnie, to całkowicie zbędne. Te wszystkie jaskinie, piwnice, przepaść i otchłań są w tej muzyce bez żadnych podpowiedzi z zewnątrz. Ezoteryczne, całkowicie odhumanizowane odgłosy w wyjątkowy sposób działają na wyobraźnię. Ponoć świetnie się słucha tego albumu w ciemnym pokoju, z zamkniętymi oczami. Słyszałem, że można też iść nocą do lasu z odtwarzaczem mp3. Przyznam, że jest to propozycja warta rozważenia. Na razie pozostaje mi eksploatowanie tradycyjnym sposobem, bo jeszcze ciągle przy każdym kolejnym odsłuchiwaniu znajduję coś, czego wcześniej nie dosłyszałem.