niedziela, 14 listopada 2010

Bunt nierdzewny


Soundgarden - Badmotorfinger

Grunge to gatunek, z którym zaznajomiłem się wyjątkowo późno. To pewnie efekt z jednej strony młodego wieku, w jakim byłem w momencie świetności tego gatunku, z drugiej strony braku dostępu do telewizji satelitarnej przez całe dzieciństwo. Muzyka z Seattle prawie w całości jest dla mnie oznaczona piętnem świadomych poszukiwań i zamierzonych wyborów. Muzyka buntu trafiła do mnie właśnie wtedy, kiedy buntowanie zaczynało mi się powoli nudzić.

Nie wiem dlaczego, ale pierwsze kontakty z nowym zespołem zawsze decydują o moim przyszłym stosunku do niego. Owszem, potrafię się przekonać do czegoś, co na początku mi nie podeszło, potrafię też znudzić się do czegoś, co w pierwszym odczuciu wydaje się wyjątkowo interesujące. Chodzi mi raczej o to, że jeśli po pierwszych starciach z twórczością grupy mam swojego faworyta, ulubiony album, itp. to tak już raczej zostaje. Chociażby z sentymentu. A inne zdanie pozostałych tylko ten wybór umacnia.

Tak też jest w przypadku zazwyczaj drugiego w rankingach albumu Soundgarden. Badmotorfinger od początku został moim faworytem i jest nim do tej pory, mimo że odkrywam coraz więcej interesujących dźwięków na pozostałych albumach. Pierwszym utworem Soundgarden, który zacząłem kojarzyć był w końcu Outshined

I just looked in the mirror
Things aren''t looking so good
I''m looking California
And feeling Minnesota

Płytę przepełniają przeboje. Podążając za kolejnością zaproponowaną przez zespół, Rusty Cage z genialnym wstępem. Zaraz po nim mój walcowaty przebój, a następnie monumentalny Slaves and Bulldozers. Ani sekundy nudy, start idealny by zaciekawić słuchacza. W takich momentach (na płytach bardzo dobrych chwilę później) najczęściej zaczynają się wypełniacze. Taki układ jest najlepszy, bo odbiorca i tak zapamiętuje najlepiej początek i koniec. Tak działa nasz organizm i nic na to nie poradzimy. Siła Badmotorfinger tkwi w tym, że ten longplay wypełniaczy nie zawiera. 57 minut w dwunastu odsłonach, które uparcie powodują, że play wciska się raz jeszcze. Najbardziej dobitne zaprzeczenie fizjologii to utwór szósty. Somewhere z tekstem wydawałoby się banalnym:

I wish to wish I dream to dream
I try to try and I live to live
And I die to die and I cry to cry

...wwiercił się swego czasu w moją głowę tak, że potrafiłem słuchać go dziesiątki razy w oderwaniu od reszty piosenek. Zaraz za nim Searching..., który z każdym słuchaniem irytuje mnie coraz mocniej beznadziejnym wstępem. Na szczęście intro można wybaczyć, gdy utwór rozkręca się na dobre. Żadnego beczenia czy szczekania,  tylko pure Seattle. Miało być bardziej krytycznie, a wyszło po raz kolejny pisanie w stylu tribute. Trudno, taki mam sposób uciekania od  pisania magisterki. Cytując kolejny krążek Ogrodu Just like suicide…

1 komentarz:

  1. Wspaniała płyta, jednak nie zgodziłbym się co do faktu, że brak na niej "wypełniaczy". Takie "Drawing Flies" czy "New Damage" kompletnie do mnie nie trafiają. Ale to kwestia gustu oczywiście :)

    Szkoda, że nie wspomniałeś o "Jesus Christ Pose" - kapitalna piosenka (chyba najlepsza jaką kiedykolwiek Soundgarden stworzył) z bardzo dobrym teledyskiem, którego oglądanie do dziś przyprawia mnie o ciarki.

    Dobre i niedoceniane jest też "Mind Riot". Czekam na inne recenzje płyt, na których się znam ;)

    OdpowiedzUsuń