wtorek, 15 grudnia 2020

Bez fałszywej poprawności

 Moja Adrenalina - nietoleruje-bije

Lubię, kiedy kolejne wpisy na blogu coś łączy. Tutaj jest prosty punkt zaczepienia - teksty w języku polskim i olbrzymia agresja zawarta w muzyce. Ale o ile u Słonia liryki to poezja wysokich lotów, to Moja Adrenalina skupia się na eksperymentach. Komunistyczna nowomowa, zdania pocięte tak, że pozornie tracą sens. Ta zamierzona błędna edycja słów idealnie odzwierciedla połamany rytm, który przewija się przez cały album. 

Pierwszy raz z tym zespołem spotkałem się na łamach Teraz Rocka. Tego czasopisma o rocku/metalu, którego teraz podobno nie wypada czytać. Ja akurat mam sporą kolekcję na regale i muszę przyznać, że abstrahując od dysproporcji artykułów o supergwiazdach i autentycznie wartościowych zespołach, to naprawdę wiele temu czasopismu zawdzięczam. Zresztą w Teraz Rocku przeczytałem wpis Nergala, który wypowiedział się, że w pewnym momencie zrozumiał, że wstyd jest słuchać Dream Theater.  Swoją drogą jakim dzbanem trzeba być, żeby kierować się tym, co wypada, a czego nie w takiej kwestii jak odbiór dzieła artystycznego. Nasza scena jest tak bardzo polska, że bardziej znaczące są wypowiedzi typu hejtowanie Empire Records i Acid Drinkers niż konstruktywne recenzje, relacje, autentyczne wspieranie sceny. Przy całej mojej sympatii do Behmoth jako całokształtu, naprawdę wydaje mi się, że słowo dzban można by stosować wymiennie z Nergal.

Moja Adrenalina miała swoja chwilę na wielkim ekranie. W filmie Essential Killing Jerzego Skolimowskiego w scenie, w której Vincent Gallo zabija dwóch ludzi w samochodzie słychać dwa utwory warszawskiego zespołu. Nie przełożyło się to na koncert MTV Unplugged czy trasę z Meshuggah. Strata po stronie MTV i Szwedów...

Ten album to tylko nieco ponad 20 minut muzyki. Tego nie da się opisać, to trzeba usłyszeć. Z obowiązku kronikarza dodam, że po rozpadzie Moja Adrenalina przerodziła się w Semantic Punk, A z czystej sympatii muszę wspomnieć, że w Poznaniu jest zespół grający muzykę czerpiącą najlepsze wzorce z Mojej Adrenaliny. Perfekcja instrumentalna, połamane rytmy, agresywny wokal, nieszablonowe teksty. OUTBRED proszę Państwa. Ale o nich będzie mowa w innym wpisie.


poniedziałek, 14 grudnia 2020

Słoń depczący uszy

Słoń - Brain Dead Familia

Tego typu stylistyki na blogu jeszcze nie miałem. Ale muszę przyznać, że od paru tygodni słucham tego albumu jak opętany. Kiedy budzę się rano, to pierwsze co słyszę, to beaty Chrisa Carsona, albo przekonująco ostry wokal Wojciecha Zawadzkiego. Ostatnio tak dużo muzyki powiązanej z rapem słuchałem chyba w gimnazjum. Wtedy był to debiut K44. Do rapu nie wracałem już prawie wcale. I choć wielu wykonawców znam, to raczej tylko z nazwy. Przyszedł czas nadrobić zaległości.

Styl reprezentowany przez Słonia na albumie BDF to tzw. horrorcore. Z zasady niechętnie podchodzę do etykietek z -core w nazwie. Wyjątek robię tylko dla hardcore'a. Ale tutaj pasuje wszystko i może nawet zaryzykuję i przeproszę się z deathcorem. Co do rzeczonych horrorów, to bliższą znajomość z nimi zawarłem jakoś w czasie premiery Teksańskiej masakry piłą mechaniczną w wersji z 2003 roku. Potem bywało różnie, ale odkąd obejrzałem kultowe dzieło Suspiria ten gatunek stał się zdecydowanie moim ulubionym. 

Hip-hop to, jak wiadomo przede wszystkim dobra nawijka, a teksty na drugim solowym albumie Zawadzkiego są po prostu genialne. Gdyby je przetłumaczyć na angielski nie różniłyby się znacznie od liryków, z którymi od wielu lat stykam się słuchając death metalu. Metal śmierci jest zresztą dobrze znany poznańskiemu artyście, o czym dowiedziałem się oglądając wywiady z nim, których mnóstwo jest na youtube. Teksty Słonia są pełne odniesień do filmów (płytę rozpoczyna intro zapożyczone z Martwicy mózgu), książek, seryjnych morderców, itd. Uwielbiam intertekstualne klimaty. Może zabrzmi to dziwnie, ale ostatnio tyle powiązań z innymi dziełami kultury spotkałem przy poznawaniu twórczości Iron Maiden. Hip-hop słynie z dosadnego języka. Tutaj przekleństw nie jest przesadnie dużo, ale same opisy, porównania i nawiązania budują nastrój znakomicie. Atmosfera jest zdecydowanie wręcz teatralno-kinowa. Przy praktycznie każdym kawałku ma się w głowie obrazy, bo liryki Słonia są bardzo sugestywne. Chłód, smród, zgnilizna, czyli to wszystko, co odrzuca automatycznie ludzi o zdrowych zmysłach. Dobry przykładem jest np. tekst utworu Dzieci Dagona opowiadający makabryczną historię z plaży we Władysławowie:

Jej oczy są szeroko rozstawione na skroniach
Szaro mleczny kolor skóry pozbawiona uszu głowa
Między palcami błona wzbudzała w chłopaku lęk
A z jej wydętych rybich warg wydobył się dźwięk
Nienaturalny śpiew przyzywanie wodnej nimfy
Brzmi jak delfin z gruźlicą przytrzaśnięty drzwiami windy

Jak to na rapowej scenie na albumie pojawiło się sporo gości. Z mojego punktu widzenia najciekawszy jest Groov, lider metalowego Drown My Day z Krakowa. De facto, to dzięki temu zespołowi przyjrzałem się uważniej Słoniowi. Pierwszy raz posłuchałem tegorocznego singla Clint Eastwood, którego na facebooku wrzucał Pakol. No i właśnie w teledysku do tego utworu Zawadzki paradował w czapce z logo Drown My Day. Zarzuciłem temat na próbie zespołu i dowiedziałem się wtedy, że Słoń mocno siedzi w muzyce metalowej. No i wtedy sprawdziłem więcej i wsiąknąłem na dobre. Po wielokrotnym przesłuchaniu BDF mogę powiedzieć, że Martwy, znalazłby się na mojej liście ulubionych utworów wszech czasów, a słuchając tekstu utworu Ogień i lód niezmiernie mam ciarki na plecach...

Jestem anihilacją zabójcą gwiazd
Wszystko co widzisz zwęgli mój blask
Dziś cały świat utonie w żółci
Kolczaste pnącze zaciska uścisk
Do oceanu ognia oceanu ognia
Do oceanu ognia oceanu
Do oceanu ognia oceanu ognia
Do oceanu ognia wpływa rzeka Styks 

Od samego początku wstawiania recenzji na ten blog starałem się kupować albumy, które opisywałem. Dużą część z nich najpierw nabyłem, a później opisałem, bo naturalnie wolę pisać o dźwiękach, które dane mi było dobrze poznać. Dziś, przy okazji powstawania tego wpisu, przeprowadziłem szybką kalkulację. Mam na półce niemal równo 2/3 recenzowanych albumów. I nawet w trzech ostatnich wrzutkach ta proporcja się zgadza. Zdecydowanie i z przytupem na listę albumów do zakupu wkracza BDF. Parę dni temu ukazał się nowy solowy album Słonia, więc coś czuję, że będę szukał jakichś promocyjnych ofert i może zaopatrzę się od razu w całą dyskografię. Jeżeli będzie przynajmniej tak dobrze, jak na albumie z 2015 roku, to na pewno będzie warto.

niedziela, 13 grudnia 2020

W hołdzie mistrzowi

 

Death - Scream Bloody Gore

Rok 2020 ssie. Wprawdzie wydałem na płyty więcej niż kiedykolwiek i prawdopodobnie przeczytałem najwięcej książek i obejrzałem najwięcej filmów w życiu. Koncertów nic jednak nie zastąpi. Co roku w weekend w okolicy 13. grudnia odgrywaliśmy z kolegami z zespołu cover zespołu Death na organizowanym przez nas koncercie. Pandemia i reżim sanitarny popchnęła mnie, do oddania mistrzowi hołdu w inny sposób. Tym razem będzie to słowo pisane.

Każdy, kto zna twórczość Chucka Schuldinera wie, że stylistyka zmieniała się w niej diametralnie wraz z upływem lat. Potrafię sobie wyobrazić, że są fani The Sound of Perseverance, którzy przez dźwięki z debiutu Death po prostu nie są w stanie przebrnąć. Z drugiej strony jestem przekonany, że znacznie więcej jest twardogłowych oldschoolowców, którzy obcowanie z bandem z Florydy kończą po pierwszych dwóch, góra trzech, krążkach. To taki wirus metal-archives, że dla zespołów z dłuższym stażem gloryfikuje się pierwsze osiągnięcia, a brakuje docenienia późniejszych.

Ale przyjrzyjmy się bliżej samej materii. Genialna okładka mówi nam dużo o tym, co usłyszymy. Stylistyka gore, horrory, śmierć i zgnilizna. Wszystko to wyrażone szybką, na pozór prostą muzyką z agresywnym wokalem. Pamiętajmy, że mówimy o 1987 roku, kiedy death metal jako gatunek nie istniał. Najwyższą ekstremą był wtedy m.in. Venom, Celtic Frost i Slayer. Mimo dość prostej formuły na krążku nie brakuje melodii czy bardziej zaawansowanych technicznie zagrywek. Już na debiucie Chuck pokazał, że ma wyjątkowy talent kompozytorski. Zresztą nie był nowicjuszem. Wystarczy sprawdzić ile demówek wydał Death zanim doczekał się pełnowymiarowego albumu. Warto było czekać. Dzisiaj ciekawi mnie jak wyglądałby rozwój kapeli, gdyby na kolejnych krążkach perkusistą pozostał Chris Reifert. Jego następca, Bill Andrews, nie przekonywał mnie nigdy. Jego wyjątkowo uproszczony styl bębnienia, takie pukanie a la Lars Urlich zawsze przeszkadzało mi w odsłuchu np. wyjątkowo udanego Leprosy.

Zdecydowanie widać, że Chucka inspirowały horrory. Takie tytuły jak Zombie Ritual czy Evil Dead jasno na to wskazują. Lata 80. XX wieku to złote czasy tego gatunku filmowego. Chuck i jego rówieśnicy mogli obserwować premiery takich klasyków jak Koszmar z ulicy Wiązów, Halloween czy Martwe Zło. Ciekawostką jest fakt, że wiele koncertów ekipy z Tampy otwierało intro zaczerpnięte z filmu Egzorcysta.

Pisanie o albumach, które odkrywałem dla siebie wiele lat temu niezmiennie łączy się ze wspomnieniami. Czas liceum, zgrywania płyt CD przez CDex do mp3 i katowanie tych samych dźwięków w kółko. Czasem w ruch szedł odtwarzacz CD, bądź słuchało się z kaset. O zespołach najwięcej wiedzieli starsi koledzy. Dopóki nie miałem stałego łącza internetowego przesiadywałem w szkolnej czytelni. Pamiętam, że istniał polski serwis Secret Face of Death. O ile dobrze kojarzę tworzyli go jacyś ludzie związani z zielonogórską sceną metalową. Dziś nawet sprawdziłem, czy działają nadal, ale wygląda na to, że ślad po nich zaginął. Z przyjemnością wspominam stare czasy, gdy zapuszczałem włosy i zbierałem na pierwsze bluzy czy koszulki z ulubionymi kapelami. 

Pierwsze europejskie wydanie tego albumu to jedna z największych perełek w mojej kolekcji i zdecydowanie najbardziej trafiony prezent, jaki kiedykolwiek otrzymałem. Kiedyś zdecydowanie rzadziej słuchałem Scream Bloody Gore niż pozostałych albumów Chucka. Ale to właśnie na debiucie jest wszystko to, co kocham w metalu. Prosty przekaz zamiast brandzlowania się nad swoimi umiejętnościami, mnóstwo energii i odczuwalna w każdej nucie szczerość artysty. 



sobota, 12 grudnia 2020

SU: Kroniki zimnego chirurga

Unborn Suffer - Commit(ment to) Suicide

Dobrze pamiętam pewną sytuacje z 2012 roku. Kupiłem wtedy od kolegi poznanego na pewnym forum internetowym album zespołu Unborn Suffer. Ten sam kolega dwa lata wcześniej dołączył do tej bydgoskiej załogi jako basista. To był czas, kiedy po studiach wchodziłem w dorosły świat. Pracujący na full etat pełny energii magister, który niczym Adaś Miauczyński myśli, że złapał Boga za nogi...

Po ośmiu latach mojego znajomego z forum nie ma już w zespole. Za to Unborn Suffer jest w życiowej formie.  Bałem się tego, jak zabrzmią Bydgoszczanie bez Piotra, bo wydawało się, że takie trio trudno będzie złożyć na nowo. Nic bardziej mylnego. Pierwszy koncert ze Sławkiem na basie zmiótł mnie z planszy. Już wtedy wiedziałem, że kolejny album może być jeszcze lepszy niż genialny Nihilst.

Unborn Suffer jest jednym z zespołów, które widziałem najczęściej na żywo. W mojej jeszcze ciągle krótkiej karierze scenicznej również nie ma wiele ekip, z którymi grałem równie często. I właśnie na żywo można zobaczyć jak kompletny jest to skład. Dbałość o detale, charakterystyczne brzmienie zachowane bez względu na okoliczności lokalowe, dodatki wskazujące na inspiracje przynajmniej w moim przypadku doprowadzają mózg do ekstazy. Jeśli zajrzymy do bookletu albumu, to tam nie będzie zaskoczenia. 

Odnosząc się bezpośrednio do treści zawartej na krążku muszę obiektywnie stwierdzić, że na łopatki rozłożyła mnie praca perkusisty. Znałem Lukassa z poprzednich nagrań Unborn Suffer, widziałem go też na żywo. Moim zdaniem na tym albumie przeszedł sam siebie. Pierwszy odsłuch krążka spowodował u mnie taką ekstazę, że od razu pisałem Sfensonowi, że na beczkach ma cyborga. Piękna sprawa, tym bardziej, że zanosi się, że moja skromna osoba w bliżej nieokreślonej przyszłości skrzyżuje swój los z pałkerem Unborn Suffer. Taki wstępny spoiler dla trzech osób czytających bloga :)

Horror, death, grind, seryjni mordercy i najlepszy polski serial. Czy można chcieć czegoś więcej? Jako Poznaniak cieszę się niezmiernie, że mój zespół od serca cytuje klasycznego mordercę grasującego na  mojej ulicy. Wstawki z wypowiedziami Kolanowskiego dodają głębi. Będąc świeżo po lekturze Zimnego Chirurga dodatkowo nabrałem ochoty do odsłuchu Bydgoszczan. No bo jak by nie patrzeć, Kolanowski to jest klasa światowa wśród morderców-pomyleńców. Jeśli obiektywnie ocenię ostatni krążek Sfensona i ekipy, to w porównaniu z płytą sprzed ośmiu lat, to też jest klasa światowa.

Przez osiem lat zmieniło się dużo. Od wydawcy, przez stylistykę, aż po skład personalny. Ale szczerze mówiąc każda zmiana wydaje się być na lepsze. Ghastly Music nie ma startu do Selfmadegod Records. Death/Grind nie był tak wyrazisty jak obecny Grind/Grindcore. A ze Sławkiem w składzie Sfen i Lukass mogą góry przenosić. Tak jak Pan Jezus powiedział...

Ocena: 9,5/10



piątek, 28 sierpnia 2020

Alergia na modę


ROSK - remnants

Starzeję się. Banał, a jednak, kiedy sobie to uświadomię, to jest mi łatwiej akceptować pewne zjawiska. Gdy wypowiem to na głos, gdy zapiszę w treści recenzji, jest mi wtedy łatwiej przyjmować zmiany, które zachodzą. Nienawidzę tego sformułowania, ale muszę go użyć: życie...

Na tyle przeszedłem obojętnie wobec zeszłorocznych recenzji i wywiadów z ROSK, że gdzieś podświadomie odrzucałem informację, że to polski zespół. Często ignoruje tak modne ostatnio zestawienia najlepszych płyt danego roku. Kiedy widzę, że ktoś wystawia top 50 albo nawet top 25, to odpuszczam. Nie mogę do tego podejść poważnie. W 2019 roku byłem pod wielkim wrażeniem Cult of Luna. To właśnie A Dawn to Fear było dla mnie  płytą ubiegłego roku. W tym momencie, w sierpniu 2020. roku, do czołówki dorzucam ROSK. I wrzucam warszawski zespół na szczyt listy planowanych zakupów płytowych.

Skupmy się na samej muzyce. Jeśli podzielimy całość na pojedyncze ścieżki, to te również doskonale się bronią. Moim ulubionym utworem jest otwierający Remnants numer The Alley of Burdens. Tekst jest krótki, więc zacytuję w całości:

Hear my heart

Hear my thoughts

Colder still

Hands unfold

I realise I hear no footsteps

While marching the longest road

Into your last defeat

Oakwood on my arm

Echoes of your song

First candle on my future grave is lit

Słyszę tu dużo elementów, którymi przyciągnął mnie Riverside. Nieszablonowe melodie, niesamowita głębia i kompozycje które długo odbijają się echem po odsłuchu. Tutaj wszystko jest jednak zdecydowanie bardziej polane sosem niepokoju. Dużo jest w tych dźwiękach zwątpienia, refleksji prowadzącej donikąd, załamania. Remnants brzmi jak soundtrack do bitwy, która toczona bez szans na zwycięstwo kończy się upokorzeniem i porażką.

Dużo czasu upłynęło od ostatniej recenzji na moim blogu. Jeśli ktoś wyciągnąłby średnią z ostatnich wpisów, to mógłby stwierdzić, że gust mi złagodniał. Mam już zaplanowane kolejne 4-5 recenzji, więc wiem, że nic bardziej mylnego. Z drugiej strony czuję, że proporcje muzyki w odtwarzaczu zmieniają się właśnie w kierunku bardziej klimatycznych, rozbudowanych kompozycji. Dowodem na to, że ten album mną wstrząsnął jest fakt, że jeszcze w trakcie odsłuchu wiedziałem, że najbliższe dni będą upływać mi na nadrabianiu zaległości i sprawdzaniu innych chwalonych w ostatnim czasie krążków. Taki już jestem, że to co modne mnie odstrasza, zniechęca. A bufor czasowy, jaki sobie zazwyczaj zostawiam, pozwala mi podejść obiektywnie i bez uprzedzeń. Warto było poczekać na ROSK.

środa, 6 marca 2019

Toniemy. Toniemy w miłości

EKV - Ljubav

Jako pasjonat Bałkanów i student filologii serbskiej byłem skazany na poznanie EKV. Kultowy zespół jugosłowiańskiej sceny. Legendy krążące wokół zespołu musiały mnie w końcu zwabić. Jakie? Powoli, po kolei...

SIDA... Tak Serbowie mówią na chorobę w Polsce znaną jako AIDS. Milan Mladenović, lider EKV, mózg, główny kompozytor i wokalista zaraził się wirusem HIV. Był to pierwszy taki przypadek oficjalnie zarejestrowany na terenie Jugosławii.

Serbski film. Taki banalny tytuł ma jeden z najbardziej skandalicznych tworów serbskiej kinematografii. Główną rolę aktora porno na emeryturze skuszonego do zagrania w ostatniej produkcji za olbrzymię pieniądze grał Srđan Todorović. Ten sam człowiek jest odpowiedzialny za bębny na albumie Ljubav. Jeśli ktoś zabłądzi w odmętach internetu i trafi na tę recenzję, to obstawiam, że prędzej skojarzy pseudoporno wymienione wyżej niż twórczość EKV. Żeby być sprawiedliwym dodam, że Todorović, nota bene syn aktora Bory Todorovicia, to jeden z najwybitniejszych aktorów w historii serbskiej kinematografii. Jeśli miałbym polecić jakiś film z jego udziałem to na szybko do głowy przychodzi mi serial Vratiće se rode i film Szara ciężarówka w kolorze czerwonym.

Margita Stefanović. Uzdolniona pianistka, która mogła uczyć się u najlepszych nauczycieli w ZSRR. Mimo że dostała się do elitarnego konserwatorium nie wyjechała z Jugosławii. Została w ojczyźnie, zrobiła karierę jako muzyk rockowy. Skończyła jako uzależniona, bezdomna... Zmarła w 2002 roku. Z całego składu EKV, który nagrywał Ljubav do dziś żyje tylko perkusista.

Dečak iz Vode - monografia Milana Mladenovicia
Dla mnie muzyka zawsze była ważniejsza niż tekst. W przypadku EKV jest jednak tak, że warstwa liryczna totalnie porywa. Słuchając utworów zespołu Milana Mladenovicia mam wrażenie, jakbym obcował z nowofalową wersją The Doors. Całość ma chwilami bardzo progresywny, wręcz teatralny wymiar. Co ciekawe ekipa, która miała niekwestionowanego lidera, obdarzonego charyzmą geniusza, który wyczarowywał fenomenalne utwory jeden za drugim, wypada bardzo dobrze, jeśli rozłoży ją się na czynniki pierwsze. Kiedy słucham, jak Bojan Pečar oszczędną, ale jakże nieszablonową grą na basie wypełnia przestrzeń pomiędzy klawiszami Margity, a gitarą i głosem Milana, jestem pełen podziwu.

Mój ulubiony utwór to od początkowych odsłuchów 7 dana. Klawiszowe intro i wolny rytm z pulsującym basem. Pored mene i Zemlja to inne sztandarowe utwory z tego krążka. Ten ostatni zresztą otwiera film o wojne w Jugosławii pt. W kraju krwi i miodu reżyserowany przez Angelinę Jolie.

Ljubav to taki murowany typ, jeśli ktoś zapytałby mnie od czego zacząć poznawanie twórczości Katarzyny Wielkiej. To nie jest moim zdaniem ich opus magnum. Dla mnie poprzedni krążek, S vetrom uz lice, jest bardziej kompletny. Chwyta za serce atmosferą, zapamiętywalnymi riffami i fenomenalnymi tekstami. Ljubav to bardziej Mladenović i spółka w wersji do prezentowania na salonach.

wtorek, 8 stycznia 2019

Jak kupił mnie death metal: vol 4. Azarath - Infernal Blasting

Azarath - Infernal Blasting

Death metal jest jak studnia bez dna. Zmieści się tam polukrowany In Flames, tnący skalpelami Carcass, połamany technicznie Necrophagist... I dla chudych chłoptasiów w rurkach pewnie znalazłoby się w tej kategorii miejsce. I dla nich właśnie są takie albumy jak Infernal Blasting. Bierzesz takiego niedożywionego wizjonera, który ekstremę zna z Load Metalliki i zmuszasz go do odsłuchu bestii z Tczewa. Opcje są dwie: 

1) ewolucja i oddanie czci jedynie prawdziwym muzycznym wzorcom, 

2) szybki przeskok w dres i zmiana ulubionej lokalizacji na ławkę pod blokiem.

Kupiłem ten album, kiedy jeszcze zachwyty nad nim były świeże, kilka miesięcy po premierze. Pamiętam recenzję w Teraz Rocku czy Metal Hammerze, której autor postulował objaśnianie Marsjanom słowa Szatan za pomocą muzyki z Infernal Blasting. Nastolatek słuchający takich dźwięków mógł być z początku przerażony. Weźmy poprawkę, że to nie były czasy dostępnych na youtube koncertów w stylu Gorgoroth w Krakowie, czy dostępnych na kliknięcie myszki bardziej przystępnych, aczkolwiek szokujących obrazów i dźwięków jak np. From the Cradle to Enslave. Wyobraźnia za to pracowała na całego, a okładka choć na dzisiejsze czasy minimalistyczna, zachęcała do eksploracji nowych rejonów muzycznych. 

Śmiałem się wyżej z ekstremistów spod znaku krzywych grzywek i pomalowanych oczu, ale dokładnie pamiętam jak bardzo byłem rozczarowany  przy pierwszych odsłuchach gitarami nagranymi przez D. Jeśli wcześniej na kolanach słuchało się Chucka Schuldinera czy Pete'a Masvidala, to takie coś było jak jedno wielkie WTF?! Właściwie cała moja uwaga skupiała się na "robiącym robotę" Inferno. I to właśnie ten punkt zaczepny pozwolił mi później wracać do muzyki zawartej na "dwójce" Azarath. I nie żałuję tych powrotów. 

Aranżacje są surowe, brudne. W dodatku wszystko spowite jest niepowtarzalnym smrodem undergroundu. Forma jest bardzo nieprzystępna, a na to składają się też wymowne, wulgarne wręcz teksty, które z początku mogą odrzucać. 

Tyrant Goat - Hellish master !
Unholy Lord - god of disaster !
Tyrant Goat - your rule is so near !
Unholy Lord - christ's head on a spear !

1. Legacy of the Tyrant Goat

we are spiting on your grave
there is no one you can save
there is no one to praise your name
feeling only hate and shame
out from Hell you'll never come
because you're only fuckin' scum

5. Christcum

Po recenzjach płyt, których słucha się dobrze spod koca, ze słuchawkami na uszach i partią szachów online tą recenzją pokazuję swego rodzaju rozdwojenie jaźni. Tej muzyki można słuchać tylko rozlewając piwo dookoła, rozpychając się łokciami i plując w twarz frajerom. Teraz, kiedy wyrosłem już tak, że w sklepie monopolowym nie pytają mnie o dowód coraz częściej potrzebuję takich właśnie muzycznych bodźców, żeby nie paść pod ciężarem dużego brzucha i nie przerzucić na Męskie Granie...


Po latach przyznaję, że szczytowym osiągnięciem Azarath wydaje mi się być jednak Diabolic Impious Evil, o którym pisałem na tym blogu wcześniej. Widziałem na Brutal Assault, jak materiał z tego krążka zabija w wersji live. Infernal Blasting to swego rodzaju manifest bluźnierstwa w wydaniu Inferno i spółki. Kiedy zapoznamy się z tym krązkiem, kiedy zacznie nam się wydawać, że tak brzmi Szatan w uniwersalnym języku muzyki, wtedy właśnie na dobicie trafia w nas następny krążek Azarath. Ale o nim już było...

Recenzja Azarath - Diabolic Impious Evil

Następny w kolejce: Vital Remains - Dechristianize