niedziela, 13 grudnia 2020

W hołdzie mistrzowi

 

Death - Scream Bloody Gore

Rok 2020 ssie. Wprawdzie wydałem na płyty więcej niż kiedykolwiek i prawdopodobnie przeczytałem najwięcej książek i obejrzałem najwięcej filmów w życiu. Koncertów nic jednak nie zastąpi. Co roku w weekend w okolicy 13. grudnia odgrywaliśmy z kolegami z zespołu cover zespołu Death na organizowanym przez nas koncercie. Pandemia i reżim sanitarny popchnęła mnie, do oddania mistrzowi hołdu w inny sposób. Tym razem będzie to słowo pisane.

Każdy, kto zna twórczość Chucka Schuldinera wie, że stylistyka zmieniała się w niej diametralnie wraz z upływem lat. Potrafię sobie wyobrazić, że są fani The Sound of Perseverance, którzy przez dźwięki z debiutu Death po prostu nie są w stanie przebrnąć. Z drugiej strony jestem przekonany, że znacznie więcej jest twardogłowych oldschoolowców, którzy obcowanie z bandem z Florydy kończą po pierwszych dwóch, góra trzech, krążkach. To taki wirus metal-archives, że dla zespołów z dłuższym stażem gloryfikuje się pierwsze osiągnięcia, a brakuje docenienia późniejszych.

Ale przyjrzyjmy się bliżej samej materii. Genialna okładka mówi nam dużo o tym, co usłyszymy. Stylistyka gore, horrory, śmierć i zgnilizna. Wszystko to wyrażone szybką, na pozór prostą muzyką z agresywnym wokalem. Pamiętajmy, że mówimy o 1987 roku, kiedy death metal jako gatunek nie istniał. Najwyższą ekstremą był wtedy m.in. Venom, Celtic Frost i Slayer. Mimo dość prostej formuły na krążku nie brakuje melodii czy bardziej zaawansowanych technicznie zagrywek. Już na debiucie Chuck pokazał, że ma wyjątkowy talent kompozytorski. Zresztą nie był nowicjuszem. Wystarczy sprawdzić ile demówek wydał Death zanim doczekał się pełnowymiarowego albumu. Warto było czekać. Dzisiaj ciekawi mnie jak wyglądałby rozwój kapeli, gdyby na kolejnych krążkach perkusistą pozostał Chris Reifert. Jego następca, Bill Andrews, nie przekonywał mnie nigdy. Jego wyjątkowo uproszczony styl bębnienia, takie pukanie a la Lars Urlich zawsze przeszkadzało mi w odsłuchu np. wyjątkowo udanego Leprosy.

Zdecydowanie widać, że Chucka inspirowały horrory. Takie tytuły jak Zombie Ritual czy Evil Dead jasno na to wskazują. Lata 80. XX wieku to złote czasy tego gatunku filmowego. Chuck i jego rówieśnicy mogli obserwować premiery takich klasyków jak Koszmar z ulicy Wiązów, Halloween czy Martwe Zło. Ciekawostką jest fakt, że wiele koncertów ekipy z Tampy otwierało intro zaczerpnięte z filmu Egzorcysta.

Pisanie o albumach, które odkrywałem dla siebie wiele lat temu niezmiennie łączy się ze wspomnieniami. Czas liceum, zgrywania płyt CD przez CDex do mp3 i katowanie tych samych dźwięków w kółko. Czasem w ruch szedł odtwarzacz CD, bądź słuchało się z kaset. O zespołach najwięcej wiedzieli starsi koledzy. Dopóki nie miałem stałego łącza internetowego przesiadywałem w szkolnej czytelni. Pamiętam, że istniał polski serwis Secret Face of Death. O ile dobrze kojarzę tworzyli go jacyś ludzie związani z zielonogórską sceną metalową. Dziś nawet sprawdziłem, czy działają nadal, ale wygląda na to, że ślad po nich zaginął. Z przyjemnością wspominam stare czasy, gdy zapuszczałem włosy i zbierałem na pierwsze bluzy czy koszulki z ulubionymi kapelami. 

Pierwsze europejskie wydanie tego albumu to jedna z największych perełek w mojej kolekcji i zdecydowanie najbardziej trafiony prezent, jaki kiedykolwiek otrzymałem. Kiedyś zdecydowanie rzadziej słuchałem Scream Bloody Gore niż pozostałych albumów Chucka. Ale to właśnie na debiucie jest wszystko to, co kocham w metalu. Prosty przekaz zamiast brandzlowania się nad swoimi umiejętnościami, mnóstwo energii i odczuwalna w każdej nucie szczerość artysty. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz