piątek, 20 kwietnia 2018

Jak kupił mnie death metal: vol 2. Sepultura - Morbid Visions

Sepultura - Morbid Visions

Nie można nauczyć się kultu. Nie można też nabyć według ułożonego klucza uczuć towarzyszących odkrywaniu nowej muzyki. Edukacja muzyczna i eksplorowanie niepoznanych obszarów jest zindywidualizowane i często oparte na przypadku. Ja miałem szczęście, bo trafiłem na kultowy album już na samym początku obcowania z ekstremalną muzyką. I nie będę udawał prawdziwka, który z mlekiem matki wyssał Celtic Frost, Darkthrone i Slayera. Bo to właśnie przypadek zdecydował, że pierwsza była Sepultura.

Ostatni dzień szkoły przed Bożym Narodzieniem w 2002 roku przeznaczyłem na zakup prezentu dla samego siebie. Wybór był oczywisty, CD ze sklepu muzycznego na rynku w Chodzieży. Nie było dużego pola do manewru w interesującej mnie kategorii. Wziąłem w 1/3 w ciemno, w 1/3 za sprawą okładki, a w 1/3 za namową kolegi. Morbid Visions/Bestial Devastation w 2-paku z Roots. Takie Metal Boksy sprzedawał wówczas Metal Mind. Niecałe 60 zł, co wówczas było dla mnie majątkiem. 

Nie zapomnę uczucia wielkiego zawodu gdy odpaliłem krążek w domu. Pierwsze zetknięcie z growlingiem było dla mnie jak uderzeniem obuchem w głowę. Kiedy przełożyłem CD i odpaliłem Roots poczułem się jakbym słuchał Aerosmith. Przebojowość i energia tego materiału to było dla mnie i tak tyci więcej ekstremy na tamtą chwilę. Paradoksalnie Roots otworzył mi oczy i uszy na bardziej korzenne brzmienia w kategorii death metal. Dla rodziny to było za dużo, ale szczęśliwie miałem sporo czasu sam na sam ze sprzętem grającym. Raz nawet w trakcie odsłuchu "jedynki" do drzwi zapukali Świadkowie Jehowy...

Trwa wysyp bandów grających "retro", które świadomie uzyskują "biedny" sound, odrzucają klarowną produkcję i stawiają na siłę pierwotnego przekazu. Mam co do tej mody mieszane uczucia. Są zespoły, które wypadają w tym naturalnie, są takie, które wydają się być po prostu chorągiewką na wietrze. Dość wspomnieć, że największe emocje związane z typowo podziemnym klimatem nagrań wzbudziły we mnie ostatnio słyszane po raz pierwszy nagrania polskiego Slaughter. Tutaj o jakimkolwiek podążaniu za modą nie ma mowy. Czysta ekstrema w jeszcze nieco nieudolnym, ale jakże mocnym i emocjonalnym wydaniu. Morbid Visions to taki wymarzony materiał, by wydać go i rozwiązać zespół. Murowany kult po kilku, kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu latach. Nie jest trudno wyobrazić sobie nawet za 20-30 lat (o ile będzie nawrót mody na podziemie) nastoletnich młokosów z grzywką a la Hetfield z czasów Kill'em All przeżywających ekstazę przy Troops of Doom. W skrócie można powiedzieć, że Morbid Visions to wariacje na temat tego utworu. To drugi po Roots Bloody Roots "hit" Brazylijczyków, który zdobył moje serce. Jak widać szybko uczyłem się ekstremy.

Wyobrażam sobie, co czuli fani, którzy pokochali nieokrzesany, prymitywny ale kipiący energią materiał z debiutu Brazylijczyków. Musieli cierpieć widząc, jak bluźniercze granie ewoluuje w stronę pląsów z krokiem w kolanach. Widzę klimaciarzy z wydziaranymi logosami Sepy, którzy zachodzą w głowę, jak przerobić tatuaż. Sepultura jest jak przyjaciel, któremu bezgranicznie się ufa, ale z czasem oddala się od niego. Ale jak to bywa w takich przypadkach drogi mogą się znów skrzyżować. Sepultura z ostatnich wydawnictw jest na pewno dużo bardziej związana z "true" korzeniami zespołu niż otyły Max Cavalera uprawiający z Soulfly kult THC.

Następny w kolejce: Behemoth - Satanica

niedziela, 15 kwietnia 2018

Jak kupił mnie death metal: vol 1. Death - Symbolic

Death - Symbolic

Album kompletny doczekał się wreszcie recenzji. Wraz z nią ruszy nowy cykl, który powstaje pod wyraźnym wpływem nagrań na youtube, gdzie blogujący o metalu wypowiadali się na temat: Albums that get me into death metal. Zakładam, że powstanie co najmniej 10 recenzji traktujących o krążkach, które zapoznały mnie z metalem śmierci i przekonały do niego. Zacząć muszę oczywiście od zespołu, którego twórczość ma największy wpływ na mój gust muzyczny. Florydzki Death, band Chuck Schuldinera czyli zespół, którego słucham z pozycji klęczącej niemal od pierwszego zetknięcia z jego muzyką.

Gdy w moim życiu panował jeszcze komputer łączący się z internetem przez telefon miałem utrudnione zadanie z dotarciem do muzyki. Bez przesady, nie musiałem prosić krewnych o przysyłanie paczek z zachodu, ale faktycznie nie było łatwo. Moja przygoda z Death rozpoczęła się od wypalonej przez kolegę z klasy składanki. Pamiętam, że wtedy najbardziej wpadły mi w ucho Nothing is Everything i The Philosopher z Individual Thought Patterns. Ale na tym cedeku była spora reprezentacja kawałków z Symbolic. Był na pewno Zero Tolerance, 1000 Eyes i Without Judgement. I właśnie Symbolic zdecydowałem się zakupić za odłożone 25 PLN. Pamiętam, że koleżanka z klasy, zapewne zaniepokojona moim dzikim podnieceniem w czasie przerwy (kupowałem z konta kolegi i dostałem płytę w szkole) zapytała mnie czy to normalne cieszyć się z wydania 25 złotych na dziewięć utworów... Nigdy nie uwierzyłbym, gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że będę występował na scenie grając cover Crystal Mountain dla kogoś, kto przyszedł specjalnie dla mnie na koncert.

A gdy już w moim rodzinnym domu zagościła Neostrada, brałem udział w długiej i zdaje się niezbyt grzecznej dyskusji na temat ostatnich albumów zespołu Death. Rzecz miała miejsce na forum MetalCave, gdzie trafiłem dzięki namowie Freda vel Piotra DreadRocka (do niedawna Unborn Suffer). Ja broniłem stanowiska, że Death to death metal i basta i wszelkie poglądy odmawiające zespołowi Chucka Schuldinera tej etykiety uznawałem za mało poważne. Z czasem muszę przyznać, że dojrzałem, swoje od tamtego czasu przesłuchałem i mogę zrozumieć, a nawet przyznać sporo racji mojemu ówczesnemu oponentowi. Death zmieniał się, nie nagrał dwóch podobnych albumów. Ewolucja nie zatrzymała się na wymianach składów, bo przecież i tak mózgiem przedsięwzięcia był Chuck. Dźwięki z ostatnich albumów chwilami daleko różnią się od korzennego, wzorcowego wręcz death metalu znanego chociażby z dwóch pierwszych albumów. Ale szufladki są dobre dla dziennikarzy, a dla słuchacza liczy się jakość. Tej tutaj nie brakuje.

Takie opisywanie swojego ulubionego albumu jest jak odpowiadanie na pytanie dlaczego kocha się swoje dziecko. Tutaj pasuje mi każdy element. Jest dużo więcej zimnego, dusznego klimatu, który w pewien sposób zwiastuje już sama okładka. Wokal przekonuje dużo bardziej, niż na wydany 3 lata później The Sound of Perseverance. Przyznam, że jeśli do czegoś mogę się w twórczości Chucka przyczepić, to właśnie do tego growlu/skrzeku z ostatniego albumu Death. Muszę z żalem stwierdzić, że nie znoszę słuchać kompozycji z Symbolic wykonywanych na Live in LA, bo tam właśnie już taki wokal masakruje pozycje z mojej ukochanej płyty. A jak jeszcze w wersji DVD patrzę na gibiącego się jak rezus Shannona Hamma, to za każdym razem odczuwam zażenowanie.

A był czas, że ten krążek kręcił się w moim odtwarzaczu kilkanaście razy każdego dnia. Nawet gdy odpalę go po długiej przerwie pamiętam 90% tekstów. Śmiem twierdzić, że rozpoznałbym kompozycje "po jednej nutce". Gdybym miał wybrać z całej twórczości Chucka jeden utwór, który cenię najbardziej, to bez chwili zastanowienia wybrałbym tytułowy numer z albumu Symbolic. Otwierający walcowaty riff, pierwszy wers tekstu (I don't mean to dwell but I can't help myself), który długo był moim statusem na Gadu-Gadu, wreszcie najwspanialsze solo gitarowe jakie znam. I co ciekawe solo grane jest przez drugiego gitarzystę, Bobby'ego Koelble. Odkładając na bok wazelinę, muszę przyznać, że długo słuchałem Symbolic z odczuciem: siedem gniotących kawałków i dwa dobre na dokładkę. Do dziś najmniej pasują mi zamykające album Misanthrope i Perennial Quest. Z czasem doceniłem ich jakość. Ostatni wałek na Symbolic  był już tutaj przywoływany przy okazji recenzji albumu Carnival is Forever Decapitated.  

Następny w kolejce: Sepultura - Morbid Visions