środa, 6 stycznia 2010

młot na inkwizycję


Lustmord - Heresy

Ostatnio najchętniej słucham albumów, które albo utwierdzają mnie w przekonaniu, że stoję po dobrej stronie mocy i przypominają cudowne czasy, kiedy dzień bez porządnej porcji łomotu był dniem straconym, albo sięgam po coś zupełnie innego, po coś, czego nigdy bym się po sobie nie spodziewał. Płyty z tej drugiej kategorii, co dziwne jeszcze bardziej, bardzo często na długo zadomawiają się w moim odtwarzaczu. Coś się kończy, coś się zaczyna jak napisał pewnego razu wielki Sapkowski.

Bez zbędnego owijania w bawełnę, bo z góry wiadomo, o którą kategorię chodzi tym razem. Zacznę od okładki. Absolutne, niepodważalne dzieło sztuki, mało tego, odważę się stwierdzić, że grafika na okładce albumu Lustmord jest dopasowana w najwłaściwszy ze znanych mi przypadków sposób do muzyki. Oprawa wizualna idealnie oddaje klimat i duszę muzyki znajdującej się na krążku.

Słowo dusza właściwie w tym wypadku mogłoby stać się zamiennikiem dla muzyki, bo słuchając Heresy zapomina się, że ma się z nią do czynienia. Głęboko w głąb świadomości wwierca się złowieszcza atmosfera. A trzeba naprawdę dużego talentu, by tworząc utwory pozbawione warstwy werbalnej, nie zanudzić słuchacza. Jako wielki wróg wszelkich dłużyzn w muzyce (vide solówki à la John Petrucci mnożone w nieskończoność), nie zauważam w tym wypadku jakiejkolwiek monotonii, jest wręcz odwrotnie – chce się, żeby muzyka sączyła się przez słuchawki (inaczej sobie słuchać tego materiału nie wyobrażam) w nieskończoność.

Perfekcję tych kilkudziesięciu minut sztuki na najwyższym poziomie najlepiej oddaje fakt, że naprawdę potrafi głosić herezję, bez użycia jakichkolwiek słów. Muzyka bez muzyki, dźwięki z gatunku tych, które słyszane przez innych mogą poddać w wątpliwość zdrowie psychiczne jakiegokolwiek fana Lustmord.  

Tym, którym czegoś, mimo wszystko brakuje, polecam poczytać w jaki sposób Brian Williams nagrywał ten krążek. Chociaż według mnie, to całkowicie zbędne. Te wszystkie jaskinie, piwnice, przepaść i otchłań są w tej muzyce bez żadnych podpowiedzi z zewnątrz. Ezoteryczne, całkowicie odhumanizowane odgłosy w wyjątkowy sposób działają na wyobraźnię. Ponoć świetnie się słucha tego albumu w ciemnym pokoju, z zamkniętymi oczami. Słyszałem, że można też iść nocą do lasu z odtwarzaczem mp3. Przyznam, że jest to propozycja warta rozważenia. Na razie pozostaje mi eksploatowanie tradycyjnym sposobem, bo jeszcze ciągle przy każdym kolejnym odsłuchiwaniu znajduję coś, czego wcześniej nie dosłyszałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz