sobota, 6 października 2012

Karnawałowa nuda

Decapitated - Carnival is Forever

Ten krążek kupiłem okazyjnie i zdecydowanie bardziej z sentymentu, niż chęci przesłuchania znajdującej się na nim muzyki. Przerwa w funkcjonowaniu zespołu z Krosna na pewno nie wpłynęła na moją sympatię do nich. To raczej kierunek w jakim podąża ich twórczość coraz mniej mnie interesuje. Pamiętam, jak przy okazji wydawania Organic Hallucinosis wszyscy podniecali się olbrzymim postępem, jaki uczynił młody ciągle zespół. Nie do końca to rozumiałem. Owszem, niektóre kawałki wgniatały w ziemię, ale cały album miał taki niepokojący senny klimat. To ochłodzenie emocji w muzyce, które można było zauważyć już na The Negation, poszło jeszcze dalej. Nie przkenał mnie też wokal. Covan odwalił na Organic Hallucinosis kawał dobrej roboty, ale głosem Decapitated był Sauron. I tak powinno zostać.

Wracając do ostatniego dzieła Vogga i spółki, tutaj też wokal nie jest taki, jaki mógłby być. Niby nie jest fatalnie, ale nie jest to poziom z pierwszych nagrań Decapitated. Nie słychać tego ognia, który był w stanie dać zespołowi opętany growling Saurona. Kompozycje nie mają tego czegoś, co sprawia, że chce się do nich wracać. Zdecydowanie bardziej pasuje do nich określenie: przewidywalne. Owszem, są ciekawsze momenty. To nie jest album z gatunku tych sprawiających słuchaczom wielki ból. Nadają się do szóstki Weidera, czy sprzątania w pokoju. Ale na pewno nie do wielogodzinnych rozmów przy dobrym alkoholu.

Co ciekawe wkład w powstanie pięciu z ośmiu utworów miał Vitek, który zginął traficznie w  2007 roku na Białorusi. Jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że  ewidentnie brakuje energii, jaką wytwarzali między sobą bracia Kiełtykowie. Może to kwestia aranżu? A może to jednak tego, że nawet z Vitkiem zespół zawędrowałby w rejony, w których nie do końca bym ich widział? Kończąc narzekania muszę wyróżnić świetny numer zamykający album zatytułowany Silence. Świetny klimat na koniec płyty zbudowany jazzującą momentami gitarą. Takie coś zrobił na moim ukochanym Symbolic Chuck Schuldiner stawiając kropkę nad i pięknym motywem gitary w Perennial Quest.

Od dłuższego czasu obiecuję sobie, że na tym blogu napiszę wreszcie jakąś negatywnie zabarwioną recenzję. Naprawdę trudno mi to przychodzi. Nie dlatego, że brak mi krytycznego podejścia. Głównie dlatego, że nie słucham muzyki, która mi się nie podoba. A nie lubię pisać o czymś, czego nie znam. Nie napiszę niczego o czymś, co uważam za słabe, bo uważam, że za słabo to znam... I kółko się zamyka. Bez wątpienia Carnival is Forever to album, którego nie reklamowałbym z szerokim uśmiechem. To nie jest muzyka, która wywołuje ciarki na moich plecach. Personalnie jest dobrze, powiedziałbym nawet, że świetnie. Nie ma w tych dźwiękach chemii.  Mam nadzieję, że na kolejnym krążku będzie już zdecydowanie lepiej. Na razie odstawiam Decapitated na półkę i zbieram siły na kolejne podejście. Nie zanosi się na nie zbyt szybko, chociaż kto wie...

Inne recenzje tego albumu:


Ta czwórka spłodziła Carnival is Forever (fot. Guitarworld.com)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz