poniedziałek, 30 marca 2015

Nieśmiertelne podziemie

Vital Remains – Forever Underground

Pierwszym skojarzeniem, jakie mam z zespołem Vital Remains są bardzo długie utwory. Drugim tandem Suzuki – Lazaro. Trzecim wirtuozeria instrumentalna. Techniczny death metal polany blackowym sosem trafił do mnie stosunkowo późno, bo dopiero przy premierze Dechristianize. Długo nie sięgałem po nic innego, sądząc, że to ich opus magnum. Gdzieniegdzie trafiałem na opinie, że równie dobre jest Dawn with Apocalypse. Jak zwykle, przekornie, napiszę o innym albumie, zresztą moim ulubionym tej kapeli. Forever Underground to część mojej zimnaej trójcy. Jeden z trzech albumów, (obok Thelemy.6 i Monotheist) od których w całości wieje wielkim chłodem. Właśnie takim, jaki uwielbiam.

Album zakupiłem podczas koncertu Hate w poznańskim Blue Nocie. To musiał być 2012 rok, bo supportująca zespół Adama Pierwszego Grzesznika Antigama promowała wówczas epkę Stop The Chaos. Grały jeszcze dwa poznańskie bandy: nieistniejący już Theriotes i Anthem, którego debiut z 2014 roku niedługo zostanie tu opisany. 

Zaczyna się zaskakująco. Po podniosłej zagrywce w otwarciu rusza rytm, który kojarzy mi się ze wszystkim, tylko nie z amerykańskim death metalem. Gra gitar raczej przywołuje skojarzenia ze starą szkołą thrashu, ale to tylko chwilowy dysonans. Kiedy wchodzi wokal, utwór tytułowy na powrót staje się death metalem wysokiej klasy. Wizytówką albumu. O growlu na Forever Underground trzeba w tym miejscu napisać więcej. Przy mikrofonie stoi tym razem Joe Lewis, basista z dwóch pierwszych albumów Vital Remains, Na kolejnym krążku został zastąpiony przez Thorna, a sam znów chwycił za cztery struny. Moim zdaniem jego dyspozycja na trzecim długograju ekipy z Rhode Island jest wyborna. Na pewno na długo w pamięci zostaje też prawie dziesięciominutowy I am God. Początek w stylu Morbid Angel z debiutu, a potem kult w czystej postaci. Death metalowy hymn. Nieco dłuższy niż Death Metal Possessed, ale wybrzydzać nie będę.



Trzeba mieć talent kompozytorski, by robiąc tak długie utwory nie zanudzić słuchającego. Sześć numerów w niecałe 43 minuty to naprawdę sporo, biorąc pod uwagę fakt, że nie tworzy się według schematu zwrotka-refren powtarzanego w nieskończoność. Cały czas próbuję się przekonać do zakupionego ostatnio i chwalonego na prawo i lewo Embrional. Tam brakuje właśnie tego czegoś, co na każdym albumie ma Vital Remains. Tutaj nie trzeba szukać lepszych momentów, by znaleźć punkt zaczepienia. Słuchacz trzyma się mocno muzyki Amerykanów od początku do końca.

Vital Remains dzięki współpracy z Glenem Bentonem zbliżyło się na pewien czas do pierwszej ligi światowego death metalu, choć trudno tu mówić o mainstreamie muzyki śmierci w ścisłym tego słowa znaczeniu. Myślę, że czas pokazał, że ten zespół swoje miejsce ma jednak w podziemiu. Kult jakim cieszy się wśród fanów to potwierdza. Czekam na okazję, żeby zobaczyć ich na żywo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz