środa, 22 czerwca 2016

Odpoczynek przy melodii

In Flames - Clayman

- Jak na moje ucho brzmią okropnie komercyjnie i wyrachowanie, choć trzeba przyznać, że w ich przypadku zadziałało to ponad wszelkie oczekiwania. Dziś są jednym z największych zespołów w Szwecji (w ogóle), grają potężne trasy na całym świecie, a sprzedaż ich płyt onieśmiela. Jednak z death metalem nie mają już zbyt wiele wspólnego - tak na temat Andresa Friddena i spółki wypowiedział się autor przecudownego opracowania Szwedzki death metal, Daniel Ekeroth. Nietrudno się z nim zgodzić, bo dziś dużo bardziej o brzmieniu szwedzkim dowiemy się słuchając polskiego The Dead Goats niż ekipy z Gothenburga.

Tych 11 utworów z 2000 roku to w wielu zestawieniach kanon melodyjnego death metalu. Miałem w swoim życiu etap, że dźwięki grane przez Szwedów opanowały mojego kaseciaka. Materiał wydawał mi się idealnie wyrażać ciężar, brutalność i melodię, których wówczas szukałem w muzyce. Co gorsze, wydawało mi się, że to wyznacznik tego, jak powinien brzmieć szwedzki death metal.

To ciekawe jak szybko gust muzyczny potrafi ewoluować. Od pierwszego zderzenia z odpychającym growlingiem można dojść do momentu, w którym czysty śpiew w mocnej muzyce jest czymś nienaturalnym. Nadmiar melodii może być wyznacznikiem kiczu, a nie talentu kompozytorskiego. Dziś w celu napisania recenzji dosłownie zmusiłem się do posłuchania Szwedów. Nowszych wydawnictw spod znaku In Flames raczej w ogóle nie tykam, bo kierunek w jakim poszli jest dla mnie totalnie bezpłciowy. Jeżeli mam ochotę na ciężką muzykę z dobrymi melodiami to sięgam po Machine Head albo Carcass. Dużo mniej tam kiczu kojarzącego się z emo-twarzą metalu.

Skupiając się na muzyce trzeba powiedzieć, że od razu wrzyna się w głowę. Nie da się nie zapamiętać melodii jakie Szwedzi zafundowali słuchaczom w takich kawałkach jak Bullet Ride, Pinball Map czy Satellites and Astronauts. Bez popity wchodzi też jeden z kawałków do tej pory granych przez In Flames na koncertach czyli Only for the Weak. Wokalizy Friddena są zróżnicowane. Dominuje wściekły growl, ale pojawiają się też fragmenty screamowane. Brzmienie jest perfekcyjnie klarowne, można ryzykować i puszczać ten album osobom, które metal omijają szerokim łukiem. Czyli jest wszystko to, za co ortodoksi nienawidzą najbardziej.

Na koniec muszę się przyznać, że jednak trochę mi nóżka chodziła przy słuchaniu. Zdecydowanie wolę starszy materiał Szwedów, ale nie mogę zignorować faktu, że najlepiej przygodę z In Flames zacząć właśnie od tego albumu. Jeśli ktoś lubi kontrolowaną agresję z dodatkiem kapitalnych melodii to można zaryzykować, że na pewien czas dźwięki z Gothenburga zawładną jego odtwarzaczem. Clayman to płyta dobra jeśli dopiero zaczyna się przygodę z ekstremalną muzyką. Gdyby młodszy kuzyn czy dziecko znajomych pytało mnie o rekomendację to poleciłbym ten album w ciemno. Nie ukrywam, że liczyłbym przy tym na rychły przeskok na bliższy mi repertuar. Bo taka jest według mnie kolej edukacji muzycznej.