wtorek, 2 lipca 2013

Przekornie, ale mrocznie


Depeche Mode  Black Celebration

W magazynie Teraz Rock zawsze bardzo interesuje mnie rubryka, w której muzycy prezentują swoje ulubione albumy muzyczne. Płyta, o której piszę idealnie pasowałaby do kategorii na przekór.

W 2006 roku, bo wtedy zabrałem się na poważnie za Depeche Mode, angielski zespół znany był mi głównie z kilku sztandarowych hitów i z pobieżnie przesłuchanego albumu Exciter. Nie do końca rozumiałem podniecenie towarzyszące wydaniu Playing the Angel w 2005 roku. Ale w końcu zainteresowała mnie ciekawe opisana dyskografia DM zaprezentowana we wspomnianym wcześniej Teraz Rocku

Do metalowego, mrocznego nazewnictwa doskonale pasuje grafika na okładce. W muzyce, może podświadomie, od początku zauważałem sporo ciemnej strony mocy. Utwór tytułowy z tekstem let's have a black celebration... szybko się rozpędza i sprawia wrażenie, że będzie nadawał tempa całości. Nic bardziej mylnego, bo zaraz przychodzi zwolnienie. Fly on the Windscreen — Final i A Question of Lust stopniowo odchodzą od mroku i tajemnicy i dają słuchaczowi znacznie więcej melodii. W drugim z tych utworów za mikrofonem stoi Martin Gore, podobnie jak w trzech innych kawałkach na tym albumie (Sometimes, It doesn't Matter Two i World Full of Nothing).

Wbrew pozorom nie zajęło mi dużo czasu polubienie tego materiału. Od początku kupił mnie przede wszystkim tytułem. Jeśli zna się mniej więcej dyskografię Depeche Mode można zauważyć, że właśnie album wydany w 1986 roku sprawił, że ich kariera trafiła na właściwe tory. Wielkie stadiony, długie trasy koncertowe, te kwestie nabrały innego znaczenia dla angielskich muzyków po wydaniu Black Celebration. Intrygują sample, które na tym krążku są stosowane w ogromnych ilościach. Mój ulubiony Stripped rozpoczyna warkot silnika w motorze Martina Gore'a, a zaraz potem słyszymy odgłosy wydawane przez Porsche Dave'a Gahana. Dwa najbardziej wartościowe według mnie utwory, czyli Stripped i Here is the House są tylko w symboliczny sposób rozdzielone. W momencie wydania krytyka w Wielkiej Brytanii miała problemy z oceną zwłaszcza pierwszego Stripped. Dostawało się zwłaszcza Gore'owi, już wtedy uznawanemu za nie do końca zdrowego psychicznie. 

Całość nie jest jednolita, bo utwory, w których śpiewa Gore znacznie odznaczają się na tle pozostałych, w których wokalistą jest Gahan. Nie znaczy to, że są gorsze niż reszta. To rozbicie całości na poszczególne piosenki paradoksalnie nie sprawia, że słucha się Black Celebration jako pojedynczych utworów. Wręcz przeciwnie, to jedna z kilku płyt Depeche Mode, których można słuchać od początku do końca kilka razy z rzędu. I to właśnie niepodważalnie stanowi o sile tego albumu. Można jeszcze mówić o potencjale, jaki tkwi w remiksach i niewydanych na albumie wersjach demo utworów. Ale to już raczej gratka dla maniaków i kolekcjonerów. A ja zawsze należałem do tych, którzy najbardziej cenią pierwsze regularne wydania. 


Wielki Depeche Mode jeszcze ciągle z wielkim Alanem Wilderem


I nieco mniejszy Rammstein ze świetnym coverem