sobota, 6 października 2012

Sobotni freestyle

Noc, po której nie trzeba wcześnie stać. Przede mną naście niedoczytanych książek i setki płyt, których przesłuchanie będę odkładał w nieskończoność. Postanowienie niejedzenia po 20 przegra za jakiś czas z przekąskami zapijanymi kawą ugotowaną w macedońskiej dżeźwie. Chyba, że ręce będą zajęte.

Attila Csihar jest niepowtarzalny. Można go wielbić za kultowe De Mysteriis Dom Sathanas, można nie znosić (jak ja) za przebieranki, w których dość często przybiera wygląd dresiarza z disco bandu. W duecie z wielką Jarboe niszczy. Posłuchajcie sami.


Dino Merlin męczy mnie już ze dwa lata na czołowym miejscu w Polecanych programu last.fm. Nie mam pojęcia, co on tam wypitolił w swojej karierze. Wiem, że jest kultowy na Bałkanach, jak u nas Krzysztof lubiący wpadać do Suchego Lasu. Last podpowiada, że jego hit to:


Tak swoją drogą nie spodziewałem się, że śpiewa po angielsku.

Kawa musowa. A przy kawie odświeżamy hit, który już kiedyś tu przedstawiałem. Z Edo Maajką i jego Qashqaiem poznałem się na ulicy Grada Vukovara w Zagrzebiu. Tak mi się przynajmniej wydawało ;)

Zostałem posądzony o czczenie ciemnej strony mocy przed chwilą. To może coś na obudzenie tym razem. Uwielbiam opętane wokale. Steve Austin jest w tym najlepszy. Oczywiście o ile mu się chce. Bo zawsze może wysmażyć jakąś balladkę...

Tempo nieco zwalnia. Wspominałem o książkach, które mam zamiar dokończyć. Jest to trudne zadanie, bo co jakiś czas przytrafia się jakieś czytadło w stylu Cobena, które wciąga, ma xxx dalszych części, itp. A ja lubię tak całościowo. A jak jeszcze film na podstawie książki jest w kinie, to tym bardziej trzeba tę pozycję przeczytać. Na tapecie ostatnio miałem biografie Mirosława Okońskiego autorstwa Radosława Nawrota. Teraz czytam wcześniejszą biografię napisaną przez Ryszarda Chomicza. To, co udało mi się skończyć i to, czego być może nigdy nie skończę, możecie zobaczyć tu i tu.

Prasa na miesiąc październik już zakupiona. Z lektury TR dowiedziałem się o nowej płycie Acid Drinkers. Ponoć ma być bardziej czadowa. Singiel już w necie jest. Old Sparky czyli opowieść o krześle elektrycznym. Ukłon w stronę Kinga i jego Zielonej Mili?

Kolejny oficjalny singiel płyty zapowiadanej na październik. Tym razem nietypowy Lao Che. Ostatnio zasłuchiwałem się Powstaniem Warszawskim. Soundtrack, bo tak nazywa się nowy album, jak dla mnie brzmi (singiel) jakby się Spięty i reszta Much nasłuchali. Na razie na minus.

Noc jest ciemna, więc wkraczamy z klimatem. Ciężki kaliber, czyli Brian Williams bliżej znany jako Lustmord. Heresy to dzieło absolutnie wybitne, kto nie zna ten trąba. A wstęp do tego albumu jest tak ponury, że siedząc przy komputerze na Osiedlu Kraju Rad można się przenieść w zaśnieżone Himalaje. Aż czuć smród potu Yeti.

W ciężkim klimacie są też inni królowie. Długo przekonywałem się do nich, ale trzeba przyznać, że mają swój styl, który potrafi przemówić do słuchacza. W dobie mp3 i muzyki słuchanej w biegu nie mają prawa bytu. Sunn O))) zamknie niczym klamra pierwszego sobotniego freestyle'a na tym blogu. Zaczęło się od akcentu węgierskiego, zakończy również na nim. Attila współpracował z doomowcami z Seattle wielokrotnie przy okazji występów na żywo. Metal for monks moi drodzy.


Karnawałowa nuda

Decapitated - Carnival is Forever

Ten krążek kupiłem okazyjnie i zdecydowanie bardziej z sentymentu, niż chęci przesłuchania znajdującej się na nim muzyki. Przerwa w funkcjonowaniu zespołu z Krosna na pewno nie wpłynęła na moją sympatię do nich. To raczej kierunek w jakim podąża ich twórczość coraz mniej mnie interesuje. Pamiętam, jak przy okazji wydawania Organic Hallucinosis wszyscy podniecali się olbrzymim postępem, jaki uczynił młody ciągle zespół. Nie do końca to rozumiałem. Owszem, niektóre kawałki wgniatały w ziemię, ale cały album miał taki niepokojący senny klimat. To ochłodzenie emocji w muzyce, które można było zauważyć już na The Negation, poszło jeszcze dalej. Nie przkenał mnie też wokal. Covan odwalił na Organic Hallucinosis kawał dobrej roboty, ale głosem Decapitated był Sauron. I tak powinno zostać.

Wracając do ostatniego dzieła Vogga i spółki, tutaj też wokal nie jest taki, jaki mógłby być. Niby nie jest fatalnie, ale nie jest to poziom z pierwszych nagrań Decapitated. Nie słychać tego ognia, który był w stanie dać zespołowi opętany growling Saurona. Kompozycje nie mają tego czegoś, co sprawia, że chce się do nich wracać. Zdecydowanie bardziej pasuje do nich określenie: przewidywalne. Owszem, są ciekawsze momenty. To nie jest album z gatunku tych sprawiających słuchaczom wielki ból. Nadają się do szóstki Weidera, czy sprzątania w pokoju. Ale na pewno nie do wielogodzinnych rozmów przy dobrym alkoholu.

Co ciekawe wkład w powstanie pięciu z ośmiu utworów miał Vitek, który zginął traficznie w  2007 roku na Białorusi. Jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że  ewidentnie brakuje energii, jaką wytwarzali między sobą bracia Kiełtykowie. Może to kwestia aranżu? A może to jednak tego, że nawet z Vitkiem zespół zawędrowałby w rejony, w których nie do końca bym ich widział? Kończąc narzekania muszę wyróżnić świetny numer zamykający album zatytułowany Silence. Świetny klimat na koniec płyty zbudowany jazzującą momentami gitarą. Takie coś zrobił na moim ukochanym Symbolic Chuck Schuldiner stawiając kropkę nad i pięknym motywem gitary w Perennial Quest.

Od dłuższego czasu obiecuję sobie, że na tym blogu napiszę wreszcie jakąś negatywnie zabarwioną recenzję. Naprawdę trudno mi to przychodzi. Nie dlatego, że brak mi krytycznego podejścia. Głównie dlatego, że nie słucham muzyki, która mi się nie podoba. A nie lubię pisać o czymś, czego nie znam. Nie napiszę niczego o czymś, co uważam za słabe, bo uważam, że za słabo to znam... I kółko się zamyka. Bez wątpienia Carnival is Forever to album, którego nie reklamowałbym z szerokim uśmiechem. To nie jest muzyka, która wywołuje ciarki na moich plecach. Personalnie jest dobrze, powiedziałbym nawet, że świetnie. Nie ma w tych dźwiękach chemii.  Mam nadzieję, że na kolejnym krążku będzie już zdecydowanie lepiej. Na razie odstawiam Decapitated na półkę i zbieram siły na kolejne podejście. Nie zanosi się na nie zbyt szybko, chociaż kto wie...

Inne recenzje tego albumu:


Ta czwórka spłodziła Carnival is Forever (fot. Guitarworld.com)

czwartek, 4 października 2012

Z prochu powstałeś...

Dissection - Reinkaos

Rzadko zdarza się, aby album okazał się mniej brutalny niż spodziewałem się przed odsłuchem. Efekt zaskoczenia raczej działa w drugą stronę. Ostatnia płyta szwedzkiego Dissection, pierwsza w dorobku formacji, z którą miałem okazję się zapoznać zaskoczyła mnie właśnie sporo mniejszym niż mogłem przypuszczać ciężarem swojej muzyki. Jak się później okazało, melodia i harmonia, jaka jest zawarta w ostatnim albumie Dissection stanowi rzecz nie do zaakceptowania dla wielu fanów zespołu. Recenzje tego właśnie krążka są bardzo słabe w porównaniu z innymi albumami Szwedów. I to nawet jeśli weźmie się pod uwagę standardowe w środowisku metalowym zawyżanie ocen płyt, które nieco już przykrył kurz.

Uwielbiam muzycznych szaleńców w każdym wydaniu. Z całym szacunkiem do Jona Nödtveidta jego również bez wahania mogę w gronie muzycznych świrów wymienić. Lider Dissection nie zostałby raczej moim przyjacielem. Jego poglądy, które zresztą doprowadziły go do więzienia i w efekcie zawieszenia pracy zespołu  w latach 1997-2004 były dużo bardziej ekstremalne niż jego muzyka. Zabicie homoseksualisty okazało się nie ostatnim zabójstwem w jego życiu. Drugą ofiarą był sam  Nödtveidt. 13 sierpnia 2006 roku, 3,5 miesiąca po wydaniu recenzowanego przeze mnie krążka, strzelił sobie w głowę we własnym domu. Nie dziwiło to nikogo, kto wcześniej zetknął się z wypowiedziami  Nödtveidta na temat śmierci. Twierdził on, że prawdziwy satanista, wartościowy człowiek żyjący świadomie jest ponad śmierć i to on decyduje o tym, kiedy ona przyjdzie. Wiele kontrowersyjnych materiałów o zespole ze Strömstad możecie znaleźć tutaj. Szwedzki muzyk był przynajmniej w świetle opinii większości ludzi, człowiekiem naznaczonym negatywnymi emocjami. Tym bardziej dziwne, że  Reinkaos przy każdym odsłuchu nastraja mnie optymistycznie.

Jon Andreas Nödtveidt
Nie wiem, czy to przez wspomnienia (Reinkaos zasłuchiwałem się, w momencie kiedy dostałem pracę po ukończeniu studiów) czy przez jakieś przekazy podprogowe ta muzyka trafia do mnie w całości. Hipnotyzuje mnie już gitara akustyczna we wstępie, która płynnie przechodzi w utwór nawiązujący tytułem to Black Horizons z The Somberlain, czyli Beyond the Horizon. Udowodniono, że słuchacze najdokładniej zapamiętują początek i koniec albumu. Wiem to doskonale na własnym przykładzie, bo bardzo trudno mi wgryźć się w płytę, która ma słaby początek. Dissection na tej płycie przełamuje tę zasadę, bo najlepsze fragmenty są umieszczone w środku. Black Dragon i Dark Mother Divine to zdecydowanie highlighty tego albumu. Szczególnie ten drugi, z ostentacyjnie cielesnym tekstem, z drugiej strony będący też odą do kobiecości.

From her throne of skulls rules our Queen of endless might
She is the initiator of dark dreams - Bringer of Luciferian light
She is Satan's mistress, a reflection of the Black Sun
A Queen of the sinister moon - She's our dark mother divine

Lilith - Our Dragon Goddess
Taninsam - Destroyer of lies
For your glory we kill this world
In thy name we Sacrifice

Bringer of nocturnal light
Grant us the powers of the eyeless sight
Unveil thyself our obscene Queen
And cleanse us with the Black Flames of your beauty


Frater Nemidial, Dark Mother Divine

Rozumiem, że chwytliwe melodie nie muszą być w smak prawdziwym metalowcom. Rozumiem, że złagodzenie i wygładzenie brzmienia to dla niektórych sprzedanie ideałów podziemia. Jakby nie było Reinkaos pozostanie dla mnie albumem genialnym. Takim, którym nie sposób się znudzić. Który inspiruje do poszukiwań, do pracy nad sobą, do zastanowienia się nad życiem. Jeżeli kogoś to jednak nie przekonuje, to spokojnie może spróbować ze starszym wydaniem Dissection. Niżej zapis koncertu Rebirth of Dissection, już po wyjściu Nödtveidta z więzienia. Zdecydowanie przeważa repertuar z dwóch pierwszych albumów. 


Może Somberlain jest bardziej undergroundowy, może Reinkaos jest zagraniem pod publikę, łabędzim śpiewem szykującego się na koniec szaleńca? Nie przeszkadzają mi takie zarzuty. Nawet gdybym bardzo chciał nie mógłbym odmówić sobie przyjemności słuchania muzyki o tak olbrzymiej wartości artystycznej. Bo taki właśnie jest ostatni album Dissection. I nie mogę odrzucić go z pobudek ideowych. Nie mnie osądzać kto ma rację.

środa, 3 października 2012

D.I.E. by polish metal

Azarath – Diabolic Impious Evil

Pierwsze starcie z Azarath miałem przy okazji premiery drugiego albumu, Infernal Blasting. Byłem tak nakręcony entuzjastycznymi recenzjami w prasie, że w ciemno kupiłem przez internet tę płytę. Wprawdzie spodziewałem się brutalnego materiału, ale jego intensywność przez długi czas powodowała, że nie mogłem dobrze przetrawić muzyki Inferno i spółki. Kolejne krążki, które pomorska bestia płodziła podchodziły mi już zdecydowanie bardziej. Co więcej, pozwoliły mi wysunąć tezę, że dwójka była raczej czymś w rodzaju strzału prosto w pysk, który miał zwrócić uwagę na zespół. Nie pokazała nawet w nikłym stopniu potencjału, jakim on dysponuje. W dodatku jej wydźwięk w porównaniu z kolejnymi albumami powodował, że muzyka Azarath wydawała się dojrzalsza.

Co z tekstami? Nie ma sensu dłużej się nad nimi rozwodzić. Nie są grafomańskie, dobrze współgrają z muzyką. Diabelskie tempo ilustrują bluźniercze do granic możliwości słowa. Umówmy się, że tych, których mogłyby szokować raczej nie obejdą, bo po prostu do nich nie trafią. Koncept satanic death metalu jest utrzymany i to jest tutaj najważniejsze. Sesje zdjęciowe to klasyka. Pieszczochy, pasy z nabojami, a na koszulkach Sodom, Angelcorpse i Hellhammer. Słuchając muzyki i czytając wywiady nie ma się odrobiny wątpliwości, że twórczość Azarath jest w 100 procentach szczera.

Diabelscy, Bezbożni, Źli (fot. last.fm)


Bycie true w środowisku death metalowym nie jest łatwe. Wyobrażam sobie ilu prawdziwków krzywiło się już w momencie, kiedy słyszało niepozorne gitarowe dźwięki intra. Kiedy pojedyncze szarpnięcia strun przeszły w typowy dla Azarath opętańczy taniec dźwięków, uśmiechy musiały już być na ustach. I z pewnością pozostały do ostatnich sekund. A kończąca album klamrowo sekwencja dźwięków gitary na pewno podobała się już znacznie bardziej.


Bruno nie growluje już w Azarath (fot. last.fm)

Trudno wskazać najlepszy moment tego albumu. To co zwraca uwagę, to fakt, że materiał jest bardzo równy. Właściwie nie trzeba zawracać sobie głowy zmieniającymi się kawałkami, bo całość wyjątkowo spójnie wypada, gdy sączy się z głośników. 32 minuty utrzymane w bardzo szybkim tempie wywołują wrażenie niedosytu. Ale to tylko plus.  Diabolic Impious Evil to album z tych, które wymuszają wciśnięcie klawisz play zaraz po zakończeniu. Pamiętam, jak przy okazji zapoznawania się z Infernal Blasting zastanawiałem się, jakie będą dalsze losy zespołu. Posiadanie w składzie najlepszego polskiego perkusisty metalowego, który na co dzień grywa w wiecznie zapracowanym Behemoth mogła być tylko chwytem marketingowym. Jednak Azarath przetrwał w bardzo mocnym składzie, choć bez roszad się nie obyło. Bardzo dobrze oceniany przeze mnie śpiewający basista Bruno opuścił zespół po nagraniu następcy D.I.E. Zastąpiła go jedna z gwiazd podziemnego ekstremalnego metalu w Polsce, Necrosodom. Azarath ma się dobrze, co pewnie wkrótce udowodnię inną pozytywną recenzją.