czwartek, 21 stycznia 2010

podsumowanie część V - Allah Akbar!

Nile - Those Whom The Gods Detest

Należą do zespołów idealnych. Udaje im się nagrywać udane albumy w zamkniętej konwencji zarówno muzycznej jak i tekstowej. Trzeba mieć świadomość, że załoga Karla Sandersa obierając taką a nie inną drogę osiąga cele stale balansując na graniczy kiczu, z każdym kolejnym albumem zbliżając się jednak do perfekcji.

Nile wydaje się być zespołem stworzonym do ubóstwiania. Technika na najwyższym poziomie, mocne przyłożenie, brutalny ale nie męczący wokal, a w tym wszystkim masa melodii wpadających w ucho (sic!). W dodatku interesujące koncepty tekstowe stwarzające w połączeniu z muzyką unikalną atmosferę. Those Whom The Gods Detest, to pierwszy album Nile, który przebił w moim prywatnym rankingu In Their Darkened Shrines. Jeżeli porównamy oba materiały widzimy, że amerykański zespół wykonał kolosalną pracę i zrobił ogromny krok naprzód. 

Najpiękniejszym w nowym Nile jest to, że cały czas słychać, że zespołowi się chce. Nie sposób znużyć się ich muzyką. Jest tak przestrzenna i wymaga tak wiele uwagi by dać się przyswoić w całości, że mierzenie się z nią daje poczucie rozrywki wręcz intelektualnej. 

Zespól nie wzbudza sensacji, nie prowokuje, nie epatuje jawnym bluźnierstwem i nie mami dzieciarni trywialnym satanizmem. Po prostu oferuje wysokiej klasy artystycznej dzieło, pewnie utwierdzając mnie w przekonaniu, że mogę spokojnie postrzegać go jako jeden z niewielu bandów, których kazdych dźwięk można brać w ciemno.

Kafir!

poniedziałek, 18 stycznia 2010

podsumowanie część IV - powrót króla



Pestilence – Resurrection Macabre

Od jakiegoś czasu odnotować można w świecie muzyki rockowej zjawisko powracania zespołów, które z różnych przyczyn decydują się na reaktywację. Choć ta moda kojarzy się raczej z koniecznością podjęcia pracy i wykorzystaniem wypromowanej wcześniej na rynku marki, to jednak równie często decyzje o powrocie przyjmowane są przez fanów z wielkim entuzjazmem. Jako że w death metalu komercji nie ma (;)), to w wypadku powrotu Pestilence można się skupić na artystycznych walorach najnowszych nagrań składu z Enschede.
Jestem fanem, któremu nie dane było śledzić ich rozwoju na bieżąco. Mało tego, poznawanie legendy technicznego death metalu zaczynałem kompletnie na opak, od Spheres, ostatniego krążka nagranego przed rozwiązaniem zespołu w 1994 roku. Od albumu maksymalnie wysublimowanego, daleko odbiegającego od reszty repertuaru Holendrów, najmniej brutalnego, a najbardziej eksperymentalnego w ich karierze. 
Pestilence, to zespół, który łykam w całości. Nazwa zespołu, elektryzowała mnie od pierwszego artykułu, który o nich przeczytałem i sprawiła, że już wtedy, nie znając kompletnie muzyki, która tworzą, byłem w stu procentach po ich stronie. Nie czuję obrazy, gdy ktoś uznaje wyższość pierwszych krążków niderlandzkiej ekipy nad tworami współczesnych im kompozycji moich ulubieńców z Death. Nie przeszkadzają mi nawet w najmniejszym stopniu animozje między oboma zespołami, który miały miejsce w dobie świetności deathmetalowej sceny.
Resurrection Macabre nie jest powrotem idealnym w sensie poziomu muzycznego. Będąc w formie, wznosząc się na wyżyny umiejętności Patrick Mameli i spółka z pewnością zgniótłby wszystkich w tym rankingu. Doceniam tę płytę bez żadnych wątpliwości bo słyszę na niej, to czego brakowało bocznym projektom muzyków grupy. Nie potrafiłem dotrzeć do istoty muzyki C-187, choć imponowała składem, jednym słowem po prostu tęskniłem za magią nazwy twórców słynnego Malleus Maleficarum.
Nowy album Holendrów jest kompozycyjnie zbliżony raczej do mocniejszego wydania Pestilence i najbardziej nawiązuje do Consuming Impulse. Klasę zespołu można sobie uświadomić, gdy postawi się ich nowe utwory przy bandach z ich czasów, które nie przerwały grania ani na chwilę. Jeśli posłuchamy po RM nowych Cannibal Corpse czy Obituary, nie ma wątpliwości, że Pestilence góruje nad weteranami świeżością podejścia i przede wszystkim porusza się w dużo mniej wyeksploatowanej stylistyce.
Nagranie tego albumu ma dla mnie bardziej osobisty charakter i pozwala wierzyć, że powstanie jeszcze muzyka spod znaku Pestilence, która choć trochę pozwoli wyzwolić emocje podobne do tych odczuwanych przy Testimony of the Ancients czy Spheres.
stary i nowy Pestilence

niedziela, 17 stycznia 2010

podsumowanie część III - cudze chwalicie...


Bright Ophidia - Set Your Madness Free

Inteligencja. To słowo natrafniej charakteryzuje najnowszy album białostockiego zespołu Bright Ophidia. Rozumne łączenie dźwięków i niewątpliwie olbrzymi talent kompozytorski powodują, że kilkadziesiąt minut muzyki, do której pasują takie szufladki jak progressive death, prog-metal czy po prostu alternative, są całkowicie pozbawione nudy. Wręcz przeciwnie, wielowarstwowe utwory dzięki zawiłej konstrukcji , pozwalają odkrywać się na nowo przy kolejnych odsłuchach. Daleko im przy tym do matematycznej nudy wirtuozów spod znaku Malmsteena czy Petrucciego. 

Nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałem polski zespół, który w moim przekonaniu brzmiał jak udany kontynuator (nie kopista) mistrzów z niedawno reaktywowanego Cynic. Całość kojarzy się z amerykańskimi mistrzami jazz-death, ale jednak brzmi świeżo, żeby nie powiedzieć odkrywczo. Dość powiedzieć, że na jednym krążku słyszy się wpływy wspomnianego Cynika, Dream Theater, czy nawet grania w stylu Opeth.

Białostocką ekipę znam (choć tylko z nazwy) stosunkowo długo, bo czytałem o nich już w czasie premiery ich drugiego krążka. I może właśnie dlatego, kierowany jakimś sentymentem/ciekawością sięgnąłem po najnowszy album. Tylko czystym przypadkiem udało mi się trafić na prawdziwą perłę, która już w momencie premiery, zdaje się ginąć (przynajmniej moim zdaniem) przywalona setkami bardziej medialnych nazw i lepiej wpisujących się w rynek kompozycji. Jako, że mojemu zestawieniu towarzyszy misja popularyzatorska, ten album pasuje do niej jak ulał. SYMF to albym dla lubiących intelektualną muzykę. Nie rozkręci imprezy, nie obudzi w drodze do pracy, ale jeśli da mu się szansę pozostanie na długo w odtwarzaczu.

środa, 13 stycznia 2010

podsumowanie część II - trybiący mechanizm

Sepultura - A-Lex

Są zespoły, które darze uwielbieniem za wszystko, co stworzyły. Potrafię docenić każdy utwór, podoba mi się to, co robią bez względu na to, czy ewoluują, czy grają to samo przez kilkanaście lat kariery. Sepultura, niestety, nie należy do grona tych zespołów. Początek kariery Derricka Greena w zespole po odejściu Maxa Cavalery, to dla mnie kompletna biała plama i zejście poniżej poziomu pierwszych, jakże naiwnych i trywialnych w przekazie utworów nagrywanych z oryginalnym wokalistą. Tym bardziej cieszyło mnie w ostatnim czasie, że nowa Sepultura zaczęła nagrywać znów krążki, o których mogę powiedzieć, że są po prostu bardzo dobrą muzyką, nie zastanawiając się, czy to jeszcze thrash, czy death, czy co innego. 

A-Lex, to trzecia z kolei, po Roorback i Dante XXI, płyta Brazylijskiego zespołu, którą charakteryzuje wysoka jakość muzyczna. To drugi kolejny album koncepcyjny - poprzedniczka mówiła o Boskiej Komedii, a tym razem Kisser i s-ka wzięli się za bary z Anthonym Burgessem i jego Mechaniczną Pomarańczą. Pomagał też klasyczny już film Stanleya Kubricka o tym samym tytule.

Jeżeli ktoś, po zapoznaniu się z takimi killerami jak Morbid Visions, czy już nieco oszlifowany Arise, pomyślałby, że Sepultura weźmie na warsztat kompozycje Beethovena, to musiałby być niespełna rozumu. 
Płyta płynie szybko i ze sporym wykopem. Całość składa się z 18 kawałków, wśród których znajdują się cztery przerywniki zatytułowane po prostu A-Lex. Koncept jak koncept, tworzy jedną wyjątkowo zgraną całość, mimo że składają się na nią kawałki iście czadowe jak np. Moloko Mesto (ciekawe ilu będzie takich co nie będą wiedzieć o co chodzi w tym tytule) jak też momenty spokojniejsze. 54 minuty dzięki niewątpliwemu talentowi kompozytorskiemu Andreasa Kissera, potrafi sprawić, że A-Lex będzie odsłuchiwany kilka, a nawet kilkanaście razy pod rząd.

Trudno jest konkurować z dziełami Burgessa i równie świetnym filmem Kubricka szczególnie w ocenie fana obu tych pozycji. Według mnie Sepultura w obecnym składzie (pozbawionym kolejnego oryginalnego członka - Igora Cavalery) wzniosła się na wyżyny. Dodała świeżości i nowej jakości wyżej wymienionym dziełom, ukazując bardzo ciekawą interpretację i być może spowodowała, że wielu fanów sięgnie po pierwowzory.

Pisałem w poprzedniej odsłonie podsumowania, że Death March Fury czekał na wyróżnienie bardzo długo, ale teraz doszedłem do wniosku, że pierwszym albumem, który oczarował mnie w ubiegłym roku był właśnie A-Lex. Mam nadzieję, że kolejne nagrania z Greenem będą równie udane. Ciekawe czy będzie concept album?

poniedziałek, 11 stycznia 2010

podsumowanie część I - śmiercionośna furia


Masachist - Death March Fury

Ta płyta od pierwszego przesłuchania przekonała mnie o swoim geniuszu. Rzadko mi się zdarza, żeby jakikolwiek materiał muzyczny podszedł mi równie dobrze za pierwszym razem. Geniusz, to w sumie nie tyle za duże, co niestosowne wyrażenie do dźwięków opatrzonych jakże wymowną nazwą brutal death metal

Masachist to tzw. supergrupa. Tworzą ją muzycy m.in. Yattering, Azarath, Vesanii. Znaczące i zacne to nazwy, ale podszedłem do odsłuchu z rezerwą, bo miałem mieszane uczucia po obcowaniu z innymi tego typu tworami z Dies Irae na czele. Samo sformułowanie supergrupa zwiększa wymagania i tak też było w wypadku Masachist.

Jeśli wyróżniam, to wypada chwalić, więc przede wszystkim zacznę od przecudownego otwieracza. Pierwszy kawałek po prostu miażdży czaszkę, wwierca się w głowę i robi ze mną to, co zwykle zmusza mnie do myślenia, czy jestem normalny - do uśmiechania się samemu do siebie i ciarek na plecach. 
Wielkim atutem grupy, którą (ponoć) dowodzi Thrufel jest również potężny wokal Saurona aka Pig, mojej dawnej wielkiej miłości z czasów Winds of Creation. Jeżeli ktoś nie rozumie fanów Decapitated, którzy woleli go od Covana, to polecam wsłuchać się w dźwięki tego krążka. Choć muzyka jest jednak zupełnie inna.

To, co każe mi nieco ochłodzić entuzjazm, to świadomość, że każdy z członków zespołu ma indywidualne zobowiązania i może to się odbić na przyszłości tego projektu. Nie ma co spodziewać się długich tras koncertowych, które mogłyby rozsławić Masachist. Mam nadzieję, że skład pozostanie niezmieniony i będzie mi dane przekonać się o jej wartości na kolejnych albumach.

Death March Fury to płyta, która najdłużej chyba czekała na sporządzenie tego typu zestawienia. Nie sprawdzałem, kiedy dokładnie została wydana, ale mam wrażenie, że słucham jej od bardzo dawna, że znam każdy jej dźwięk. Nie tylko zyskała moją sympatię w poprzednim roku, ale wręcz weszła do kanonu moich ulubionych dzieł.

muzyczne podsumowanie roku 2009

Wpadłem na pomysł podsumowania roku 2009 w kategorii: szeroko rozumiana muzyka. Początkowo myślałem, że postaram się wybrać dziesięć najlepszych albumów poprzedniego roku, ale zamysł ten zmieniłem. Postanowiłem, że zrobię listę jak najbardziej subiektywną i naznaczoną osobistymi preferencjami, całkowicie pozbawioną wpływu takich czynników jak: popularność zespołu, wysokość sprzedaży, pochodzenie. 

Punkt ostatni może być największą kontrowersją, bo już teraz mogę zapowiedzieć, że Polska będzie w rankingu reprezentowana bardzo licznie. Na tę decyzję wpłynął fakt, że to właśnie polskich zespołów słucham ostatnio najczęściej, a chciałem uniknąć sytuacji, że jakiś krążek zostanie wyróżniony tylko i wyłącznie ze względu na to, że był ważnym wydarzeniem, zauważyła go prasa, etc.

Niektórych albumów może zabraknąć po prostu dlatego, że nie zdołałem do niego dotrzeć, nie zdążyłem się do niego przekonać, bądź nie wiem o jego istnieniu. Nie zamierzam się kierować opiniami innych (choć z pewnych ściągawek korzystałem;). Jako namiętny słuchacz chciałbym w takim rankingu na cudzym blogu znaleźć choć jedną pozycję, której nie znam, a która jest warta poznania. Mam nadzieję, że ktoś znajdzie taką u mnie.

środa, 6 stycznia 2010

młot na inkwizycję


Lustmord - Heresy

Ostatnio najchętniej słucham albumów, które albo utwierdzają mnie w przekonaniu, że stoję po dobrej stronie mocy i przypominają cudowne czasy, kiedy dzień bez porządnej porcji łomotu był dniem straconym, albo sięgam po coś zupełnie innego, po coś, czego nigdy bym się po sobie nie spodziewał. Płyty z tej drugiej kategorii, co dziwne jeszcze bardziej, bardzo często na długo zadomawiają się w moim odtwarzaczu. Coś się kończy, coś się zaczyna jak napisał pewnego razu wielki Sapkowski.

Bez zbędnego owijania w bawełnę, bo z góry wiadomo, o którą kategorię chodzi tym razem. Zacznę od okładki. Absolutne, niepodważalne dzieło sztuki, mało tego, odważę się stwierdzić, że grafika na okładce albumu Lustmord jest dopasowana w najwłaściwszy ze znanych mi przypadków sposób do muzyki. Oprawa wizualna idealnie oddaje klimat i duszę muzyki znajdującej się na krążku.

Słowo dusza właściwie w tym wypadku mogłoby stać się zamiennikiem dla muzyki, bo słuchając Heresy zapomina się, że ma się z nią do czynienia. Głęboko w głąb świadomości wwierca się złowieszcza atmosfera. A trzeba naprawdę dużego talentu, by tworząc utwory pozbawione warstwy werbalnej, nie zanudzić słuchacza. Jako wielki wróg wszelkich dłużyzn w muzyce (vide solówki à la John Petrucci mnożone w nieskończoność), nie zauważam w tym wypadku jakiejkolwiek monotonii, jest wręcz odwrotnie – chce się, żeby muzyka sączyła się przez słuchawki (inaczej sobie słuchać tego materiału nie wyobrażam) w nieskończoność.

Perfekcję tych kilkudziesięciu minut sztuki na najwyższym poziomie najlepiej oddaje fakt, że naprawdę potrafi głosić herezję, bez użycia jakichkolwiek słów. Muzyka bez muzyki, dźwięki z gatunku tych, które słyszane przez innych mogą poddać w wątpliwość zdrowie psychiczne jakiegokolwiek fana Lustmord.  

Tym, którym czegoś, mimo wszystko brakuje, polecam poczytać w jaki sposób Brian Williams nagrywał ten krążek. Chociaż według mnie, to całkowicie zbędne. Te wszystkie jaskinie, piwnice, przepaść i otchłań są w tej muzyce bez żadnych podpowiedzi z zewnątrz. Ezoteryczne, całkowicie odhumanizowane odgłosy w wyjątkowy sposób działają na wyobraźnię. Ponoć świetnie się słucha tego albumu w ciemnym pokoju, z zamkniętymi oczami. Słyszałem, że można też iść nocą do lasu z odtwarzaczem mp3. Przyznam, że jest to propozycja warta rozważenia. Na razie pozostaje mi eksploatowanie tradycyjnym sposobem, bo jeszcze ciągle przy każdym kolejnym odsłuchiwaniu znajduję coś, czego wcześniej nie dosłyszałem.